Adele - 25
Legenda głosi, że po wysłuchaniu pierwszej wersji nowej płyty Adele Rick Rubin rzekł: „Nie wierzę ci”. Po tej recenzji artystka wróciła do studia, by poprawić swoją trzecią płytę. Nie wiem czy teraz Rubin jej już wierzy, ale ja niestety nie. 25 jest przyzwoitą płytą, ale zdecydowanie brak jej swobody i żarliwości poprzednich dwóch.
Żarliwość jest w teorii. Adele siłuje się z kolejnymi życiowymi problemami, ale z góry wiadomo jaki będzie wynik tego przeciągania liny. Każdy niemal numer oparty jest na prostym schemacie - zagubiona białogłowa i jej duchowe rozterki, a potem wybuch długo skrywanych emocji lub/i rozdrapywanie krwawiących ran. Miłość, starość, ból, brak snu i tęsknota. Tęsknota przede wszystkim. „You look like a movie, You sound like a song” śpiewa Adele w When We Were Young i coś jest na rzeczy. Powiedzieć, że te piosenki wyglądają tylko na piosenki, było by grubą przesadą, bo to jednak doskonale upichcony produkt, ale tym wszystkim wokalnym erupcjom trochę za blisko do Króla Lwa... Zostawmy jednak ocenę muzyki - bez względu na recenzje, angielska wokalistka i tak sprzeda miliony płyt.
Skupmy się za to na produkcji, bo jest na czym. W końcu najsłynniejszą obecnie artystkę stać na najlepszych na świecie producentów. Mamy tu więc iście królewski zestaw pop-macherów, że wymienię tylko Maksa Martina, Briana Burtona (Danger Mouse), czy Paula Epwortha. Otwierający album singlowy Hello ustawia klimat 25. Wszystko podporządkowane jest głosowi Adele, co wydaje się raczej logicznym rozwiązaniem. Zwróćcie uwagę na piękny, naturalny pogłos na jej wokalu i takie proste zabiegi jak znaczne wydłużenie jego wybrzmiewania na pojedynczych słowach („hello” i „secret”). W większości utworów aranże są bardzo skromne, trzeba więc czymś wypełnić puste rejony spektrum. W Hello mamy sporo środka, ale brakuje trochę góry, dlatego w pewnym momencie do gry wchodzą bardzo wysokie smyki - wystarczy jeden długo trzymany akord w tle, który dodatkowo dodaje dramatyzmu refrenowi. Takich zabiegów wypełniających konkretne rejony pasma usłyszycie tu więcej. W I Miss You środek dodatkowo podbity jest długo trzymanymi akordami organów, a w Love In The Dark mamy do czynienia z równie banalnym, acz skutecznym basem (przetworzony kontrabas?) podpierającym główną harmonię, który znowu dopala refren. To są patenty, które bardziej należą do kompetencji inżyniera miksującego piosenkę niż do kompozytora, bo często jeśli brakuje konkretnych częstotliwości, to nie ma rady - trzeba ingerować w tkankę aranżu, w myśl starej chińskiej maksymy: „nie można podbić czegoś, czego nie ma”... Nie bójcie się więc podłożyć sinusoidy pod stopę, jeśli miksujecie nagranie hip-hopowe pozbawione całkowicie uderzenia w dole. Ważne, żeby nie zmieniać zamysłu artystycznego. Poza tym wszystkie chwyty dozwolone.
W Send My Love (To Your New Lover) podoba mi się zabawa panoramowaniem akustycznych gitar. Mamy tu do czynienia nie tylko ze zwyczajowym rozstawieniem różnie frazujących gitara po przeciwstawnych krańcach panoramy. Dodatkowo zadbano też o ciekawe akcentowanie, które sprawia, że efekt nabiera rozmachu bujając całym kawałkiem. Takie małe patenty są niezwykle ważne w oszczędnych nagraniach, gdzie nie ma oczywistej sekcji rytmicznej zapewniającej konkretny groove. W tym utworze zastosowano też klasyczny patent na początek utworu. Jeśli nie macie pomysłu na intro, to utopcie wokal w długaśnym pogłosie, z którego stopniowo będzie się wyłaniał. Przykładem klasycznego balladowego miksu jest też wspomniany Love In The Dark. Zwróćcie uwagę na partię fortepianu, która jest rozstawiona delikatnie w prawo od wokalu, żeby go nie maskować, ale nie na tyle szeroko, żeby wprowadzić miks w stan nienaturalnej asymetrii. Żeby temu zapobiec można by zastosować efekt Haasa, ale tu zdecydowano się na mniej oczywiste rozwiązanie - długi delay, odzywający się co chwilę po drugiej stronie panoramy (do takich zabaw polecam wtyczkę Primal Tap firmy Soundtoys). Ten delay potem się rozwija w refrenie i dodatkowo napędza wokal. Także w refrenie wchodzą smyki na lewym kanale, ale ich pogłos słychać w prawym, co poszerza ładnie stereo bez zbytniego przytłaczania wokalu i jednocześnie znowu wprowadza element elegancko równoważący obie strony panoramy. Do takich zabaw przestrzenią świetnie nadaje się wtyczka DrMs autorstwa Matthew Lane’a.