Trupa Trupa - Jolly New Songs
Najnowsze dziecko trójmiejskiego zespołu to jedna z najszerzej komentowanych obecnie polskich płyt za granicą. Nic dziwnego, wszak Jolly New Songs zachwyca wysmakowanym połączeniem transowego indie rocka i psychodelii. Ten album jest jednocześnie lekki, przestrzenny i gęsty. Wszystko brzmi bardzo naturalnie i swobodnie, jakby muzycy grali od niechcenia.
- Bardzo zależało nam na nagrywaniu płyty w naszej sali prób, żebyśmy czuli się pewnie, domowo. Chodziło o to, żeby wszystko brzmiało organicznie. Stąd też wybór Michała Kupicza na producenta. Bo on nie dość, że jest wybitnym specjalistą, to jeszcze jest świetnym psychologiem, łagodzącym wszelkie napięcia. Zależało nam też na tym, by Jolly New Songs był pozbawiony siermiężnej „rockowości”, więc Michał okazał się oczywistym wyborem, szczególnie, że miksował i masterował naszą poprzednią płytę, której brzmienie bardzo nam się podobało – wspomina gitarzysta i wokalista Grzegorz Kwiatkowski.
Już od pierwszych minut, zachwyca spójne brzmienie pełne powietrza, bez jaskrawej góry i jakichkolwiek kantów. - Zespół grał ustawiony względem siebie dokładnie tak, jak na próbach. Chciałem, żeby czuli się możliwie komfortowo. Oddzieliliśmy piece od perkusji panelami z wełny mineralnej na wysokość metra i to wszystko, jeżeli chodzi o adaptację pomieszczenia. Cała płyta nagrywana była na setkę, z wyjątkiem wokali. Miało to swoje zalety i wady, bo oczywiście ambient nie przydał się na wiele, ponieważ zawierał dźwięk wszystkich instrumentów. Za to muzykom o wiele lepiej się w ten sposób grało, nie używaliśmy też metronomu. Brzmienie perkusji w dużej części wzięło się z jej nastrojenia i preparacji, w kilku momentach zostały podłożone też sample, które nagraliśmy na tym samym zestawie. Zdjęliśmy wszelkie wytłumienia, oraz usunęliśmy też m.in. membranę rezonansową ze stopy. Brzmiało to radykalnie na żywo, ale na płycie się sprawdziło. Ustawiłem dwa inne zestawy mikrofonowe, miałem w planie użyć tylko jednego z nich, w konsekwencji jednak zostały użyte równocześnie. Pierwszy miał pełnić rolę zestawu ‘vintage mono’: AKG D19 jako overhead i Sennheiser MD441 na stopie. Z kolei drugi zestaw oparty był na parze klasycznych AKG C414 B-ULS, które dają łagodne brzmienie blach, do tego Shure SM57 na werblu z obu stron. Brzmienie tomów pochodzi z overheadów, nie lubię opierać brzmienia na bliskich ujęciach, bez względu na użyte mikrofony. Do bębna basowego miałem też mikrofon zrobiony ze słuchawki telefonicznej, który miał dawać mocnego klika. Była też wstęga rosyjskiej konstrukcji (Bash Audio RM BIV-1) ustawiona pół metra od stopy, oraz DIY subkick – tłumaczy Michał Kupicz.
Na osobny akapit zasługują wokale oraz pogłosy, które z racji przestrzennych aranży pełnią tu właściwie rolę osobnego instrumentu. - Wokal nagrywałem na trzy mikrofony jednocześnie: Neumann U87Ai, Shure SM7 oraz tę samą małą słuchawkę, której używam przy stopie – dla efektu. Nie przywiązuję zbyt dużej uwagi do starych hi-endowych preampów. Zniechęciłem się po tym, jak jednego dnia wintydżowy RCA dosłownie eksplodował mi w studiu (śmiech) a kilka minut później spalił mi się zasilacz do Neumanna SM69, co zakończyło przedwcześnie nagrania. Oczywiście słyszę między nimi różnice, ale jeśli mam być szczery, to wybór odpowiedniego mikrofonu albo jego ustawienie, powoduje niepomiernie większą różnicę. Do zdecydowanej większości sygnałów używam bardzo przyzwoitych preampów Audient ASP800 i nie narzekam. Za to aktualnie do wokali używam Universal Audio LA-610 MKII, z powodu wbudowanej kompresji i EQ. Jako pogłosów używam głównie impulsów z Nebuli, bo brzmią lepiej niż te oparte na jednym impulsie. Ograniczam się do zsamplowanych AKG BX15 i BX20 oraz EMT 140. Na niektórych ścieżkach wykorzystałem też cyfrowe pogłosy z serii Slate Digital VerbSuite Classics – podsumowuje producent.