Happy Village Orchestra - Chowmein Western
Gdybym nie znał człowieka, w życiu nie domyśliłbym się, że pomysł na tę płytę narodził się w głowie nadwiślańskiego muzyka. Igor Spolski znany jest z zamiłowania do Azji i szeroko pojętej muzyki folkowej. Owocem tej miłości jest właśnie "Chowmein Western" nagrana w Nepalu z pomocą muzyków z Polski, Holandii, Izraela i lokalnych artystów. Idea była tyleż inspirująca, co szalona – zebrać w Nepalu znajomych muzyków, skomponować tam płytę, zagrać małą trasę koncertową, a potem zarejestrować materiał na żywo.
- Chciałem stworzyć idealne warunki do nagrania płyty. Oderwać mój zespół od ich codzienności, przebodźcowania tym rozpędzonym światem, w którym co chwila coś nas szarpie za rękaw. Zabrałem ich w obłędne miejsce, żeby grać koncerty dla ludzi, którzy nie mają dostępu do muzyki. Dla ludzi z odległych himalajskich wiosek, gdzie bez mediów społecznościowych i klikania masz przed sobą dwustuosobowy tłum w pięć minut. Chcieliśmy być chyba Cyganami na pół etatu i poszukać sensownego kontekstu do zrobienia takiej muzyki. A potem to nagrać na setkę.
Cóż, plan udał się wyśmienicie. "Chowmein Western" to iście globalny folk, w którym południowoamerykańska pulsacja łączy się z lekko odrealnioną, indyjską swadą (tytułowy "Chowmein Western" spokojnie mógłby robić za motyw przewodni z bollywoodzkiego filmu akcji) i bliżej nieokreśloną „bajkowością”. Po drodze są dziesiątki innych tropów, ale żonglerka nimi nie ma najmniejszego sensu. Grunt, że mamy do czynienia z prawdziwie unikalnym, żywym brzmieniem, co jest godne podziwu, biorąc pod uwagę sprzęt jakim dysponowała „Orkiestra Szczęśliwej Wioski” oraz fakt, że Spolski sam podjął się zadania zmiksowania tej płyty, co czynił po raz pierwszy w życiu.
- Bawiliśmy się tam naprawdę wspaniale, ale nie obyło się bez nerwów. Udało mi się znaleźć genialną miejscówkę w wiosce Happy Village (stąd między innymi nazwa projektu), tuż nad jeziorem, z widokiem na góry. Tam skomponowaliśmy cały materiał, grając po 8 godzin dziennie przez dwa tygodnie. Potem daliśmy kilkanaście koncertów w pobliżu ośmiotysięcznika Daulaghiri, by na końcu zarejestrować wszystko w jednym z opuszczonych domów. Nad nagraniami czuwał doświadczony multiinstrumentalista i kompozytor Michał Lamża. Musieliśmy tylko doprowadzić do niego prąd, który zresztą w Nepalu jest dość często wyłączany, co nie pomagało podczas sesji nagraniowych. Mieliśmy też bardzo skromny sprzęt: interfejs Focusrite Saffire Pro 40, dwa niskobudżetowe mikrofony pojemnościowe tej samej firmy, najtańszy pojemnik Samsona i dwa Shure SM57.
Do nagrywania cajon zespół używał mikrofonu Samsona oraz SM57, oud i mandolinę zbierano za pomocą mikrofonów Focusrite, zaś lapsteel nagłaśniano wzmacniaczem Roland Cube i drugim SM57. Dodatkowo wszystkie instrumenty uzbrojono w pickupy dobrej jakości, więc rejestrowano je też w linię.
- Nagrywaliśmy wszystko na setkę, ale z racji ograniczeń sprzętowych, często musieliśmy zmieniać ustawienia mikrofonów oraz ich funkcje. No i były też świerszcze, które uaktywniały się zawsze, gdy zaczynaliśmy grać. A to są naprawdę głośne cykady, które zmieniają co chwilę wysokość cykania. Doprowadzało to nas do szału i w końcu postanowiliśmy, że to będzie po prostu element tej płyty, choć podczas miksowania musiałem się naprawdę nieźle natrudzić, żeby ten dźwięk nie był zbyt inwazyjny – śmieje się Spolski, który podczas miksowania używał wyłącznie korektora z Logica. Co ciekawe, na płycie prawie w ogóle nie ma kompresji. - Przeczytałem w jednej mądrej książce, że kilku topowych inżynierów nie używa kompresji, wspomagając się automatyką, więc ja też postanowiłem dać sobie z nią spokój, bo zwyczajnie jej jeszcze nie czuję. Zamiast tego dokonywałem ręcznych zmian poziomu poszczególnych części aranżu, tworząc rodzaj ręcznej automatyki. Dużo pomogło też wnikliwe podejście do masteringu Magdy Piotrowskiej (Hear Candy Mastering) – tłumaczy artysta.