Waldorf Iridium - syntezator

Sprzęt studyjny | 31.08.2023  | Syntezaur
Marka:  Waldorf

O Waldorfie Iridium (oraz o jego większym bracie: Quantum) słyszałem rozmaite opinie,  spolaryzowane na tyle mocno, że instynktownie zawsze wzbudzał moją ciekawość. Tak jak w przypadku kinematografii niezależnej, której opinie to nieskończony łańcuch recenzji w stylu “1/10” lub “10/10”, wiedziałem, że albo Waldorfa pokocham, albo znienawidzę. Na forach internetowych jedni zachwalali Iridium za nieskończone wręcz możliwości i uznawali go za jedno z najdoskonalszych narzędzi do sounddesignu pod słońcem. Inni zarzucali zbyt chłodny i neutralny charakter brzmieniowy.

Oczekiwanie na paczkę upłynęło mi na czytaniu niewiarygodnie długiej instrukcji obsługi i niemalże przebierałem nogami na myśl o przetestowaniu najciekawszych funkcji i zastosowań. Za pisanie recenzji zabrałem się jednak dopiero 3 miesiące później i, jeśli mnie pamięć nie myli, był to instrument testowany przeze mnie najdłużej ze wszystkich… Nie tylko dlatego, że ilość funkcji Iridium wprawia czasem w osłupienie i przy każdej okazji wciąga człowieka w wielogodzinne posiedzenia. Powodem nie był też interfejs, który - nie zdradzając zbyt wiele z dalszej części recenzji - pomagał projektować chyba sam Szatan. Zwlekałem, bo aż do ostatniej chwili nie wiedziałem jaki werdykt ostatecznie przyjdzie mi wydać. A to samo w sobie już świadczy o rzeczy szalenie istotnej: Iridium to instrument, wobec którego nie można być obojętnym i mimo swoich wad posiada magnetyzm w stopniu, który dotychczas spotkałem jedynie w najbardziej legendarnych syntezatorach.

Co to znaczy "Waldorf"

Już w latach 70. dzielono użytkowników syntezatorów na dwa typy: pierwszy z nich to właściciel Minimooga: długie włosy, zadbany wygląd, nie do końca rozumie co się w jego instrumencie dzieje, często klawiszowiec szukający kilku klasycznych leadów do urozmaicenia swojego fusionoweo setupu. Drugim typem jest posiadacz Arpa 2600: łysy, w okularach, ubrany jakkolwiek, z lutownicą w ręku, eksperymentator, dla którego szczytem bel canto jest dźwięk alarmu samochodowego a najbardziej zaawansowana kompozycja ma 32 kroki.

Firma Waldorf od zawsze wydawała mi się przedłużeniem tej drugiej koncepcji - ich instrumenty wymagają sporej sounddesignerskiej wyobraźni, poruszania się po skomplikowanych zakładkach menu i obsługi miliarda funkcji za pomocą 4 eknoderów i dość zgrabnie zaprojektowanej matrycy. Są techniczne, niemieckie, minimalistyczne i precyzyjne, ale ciężko zarzucić im wyłącznie “narzędziowy” wymiar. Nie brakuje im artyzmu i są inspirujące jak każdy pełnoprawny instrument, jednak na własnych warunkach. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że wśród syntezatorowej fauny są to schludne, acz kapryśne koty.


Tak jak się spodziewałem, Waldorf Iridium to kwintesencja waldorfowości. Wygląda dumnie i wyniośle niczym obelisk z Odysei Kosmicznej i nie ma zamiaru się do nikogo uśmiechać. Mimo, że u konkurencji na porządku dziennym korzysta się z dobrodziejstw współczesnej technologii i kusi wizualnymi smaczkami w postaci fikuśnych animacji ekranu czy futurystycznego GUI - ekran Iridium przypomina Total Commandera otwartego na Windowsie Millenium. I, co najdziwniejsze, trudno byłoby wyobrazić sobie lepiej pasujący do tego silnika design. Niektóre rozwiązania wydają się absurdalnie archaiczne, z drugiej strony działają. Reasumując: użytkowaniu Iridium notorycznie towarzyszy przekonanie o tym, że to Waldorf decyduje. Coś wydaje się niejasne, nielogiczne? Nie, to Ty, użytkowniku, jesteś nielogiczny. RTFM, która w wersji PDF nie ma hyperlinkowych odnośników, czego nie rozumiesz? “My way or the highway.”  Trzy miesiące testowania Iridium przypominały fabułę “Enemy Mine”. Wtórował im miks uczucia lekkiej frustracji i obcowania z autorytarnym, wzbudzającym respekt urządzeniem; bezsilności wobec systemu, przed którym w końcu się albo pokornie złamiesz, albo załamiesz. A warto się złamać, być cierpliwym i zaakceptować Waldorfa takim, jaki jest. Bo doskonale spełnia zadanie, dla którego w ostatecznym rozrachunku kupuje się instrument tego typu: brzmi rewelacyjnie i da się na nim zaprogramować niemalże wszystko.

Funkcje Waldorfa Iridium

Nie sposób opisać wszystkich funkcji i możliwości Iridium, jest ich zwyczajnie zbyt wiele. Na pokładzie jest aż pięć silników syntezy: Wavetable (oferująca możliwość tworzenia i edytowania własnych przebiegów na podstawie sampli), Waveform (standardowy silnik VA), Particle (tu znajdziemy zarówno sampler/rompler umożliwiający tworzenie i korzystanie z własnych multisampli jak i syntezę granularną), Resonator (silnik modelowania fizycznego) oraz Kernel (czyli sześciooperatorowe monstrum FM). W dodatku, każdy z silników wyposażony jest w zupełnie odmienne funkcje oraz wyjątkowo szczegółową edycję parametrów. Ponadto, Iridium to trzy oscylatorowy instrument, a każdy z oscylatorów może operować innym silnikiem syntezy. By być precyzyjnym nadmienię, że pisząc “silnik syntezy” mam na myśli “typ oscylatora”; dzieje się w nich jednak tak wiele, że ciężko rozumieć je wyłącznie jako źródło dźwięku. Często spędzałem w sekcji pojedynczego oscylatora naprawdę długie chwile orientując się nagle, że zaprogramowałem niesamowicie ciekawe brzmienie nie dotykając nawet zaawansowanej sekcji filtra.

A sekcja ta daje do dyspozycji dwa filtry działające w rozmaitych trybach i operująca modelami znanymi zarówno z waldorfowskiej emulacji PPG, syntezatora wirtualnego Largo i Nave (co ciekawe brzmienia tego drugiego są kompatybilne z Iridium!), SVF oraz filtr flagowego Waldorfa Quantum. Ponadto, każdy z filtrów występuje w wersjach Normal, Harsh (produkujący dodatkowy, nieharmoniczny składnik w niższych rejestrach, skutkując nieco agresywniejszym zachowaniem) i Dirty (dumnie wnoszący cyfrowy aliasing w wysokim paśmie). Rzecz jasna filtry mogą działać jako -24 lub -12 dB na oktawę, mają opcję LPF, Bypass i HPF. Ponadto, prócz dwóch filtrów na pokładzie znajduje się też sekcja Digital Former, która bez problemu może działać jako trzeci filtr (posiadający wyżej wymienione typy filtracji) lub cyfrowy efektor/wave shaper zaopatrzony w funkcje takie jak Drive czy Bit Crusher. Nie umiem dokładnie policzyć ile wariantów ustawień filtra posiada Iridium, wiem natomiast, że z podobnymi liczbami spotkać się można przeważnie dopiero w najbardziej skomplikowanych instrumentach VST i w przypadku hardware’u Iridium zapewne znajduje się w rejonach rekordu.

Wśród opcji modulacyjnych znajdziemy 6 LFO (!), obwiednie ADSR dla amplitudy, filtra 1, filtra 2 oraz 3 dodatkowe. Obwiednie mogą rzecz jasna działać w przeróżnych trybach, kształt może być wykładniczy, emulujący analogowe zachowanie lub liniowy, ustalany osobno dla ataku, decay i realase. Ponadto w sekcji modulacji znaleźć można także wyjątkowo przydatny Random Trigger z wyborem kierunku działania. Rzecz jasna, jest także sequencer, który może kontrolować zachowanie wszelkich parametrów.

Sekcja modulacji to prawdziwe serce instrumentu. Znajduje się tu 40 slotów modulacyjnych, przy czym każdy z nich jest 3 stopniowy: wybrać można źródło (jak np. kółko modulacji, jedno z LFO czy zewnętrzne MIDI CC) a następnie miejsce docelowe (np. wysokość dźwięku oscylatora 3, rezonans czy panoramę któregoś z filtrów - możliwości jest niewiarygodna ilość). Dodatkowo, trzecim “środkowym” i nieobowiązkowym punktem każdego slotu modulacji jest Controller, czyli warunek do powstania modulacji. Na przykład: źródłem jest LFO 1, celem jest wysokość dźwięku. Controller to Pitch Bend, którego zakres kontroluje głębokość modulacji całego slotu. Bardzo wygodne rozwiązanie, dzięki któremu oszczędzić można miejsce w matrycy modulacyjnej - w większości instrumentów (np. tak popularnym Prohecie REV 2) powyższa modulacja zajęłaby 2 sloty w dwustopniowej matrycy (tak, wiem, da się to rozwiązać inaczej - chodzi tylko o przykład).

Całości dopełnia sekcja efektów posiadająca opcje takie jak chorus, delay, reverb, drive, compressor i jeszcze kilka modulacyjnych efektów. Wybór raczej klasyczny, nie mniej bardzo użyteczny. Na pochwałę zasługuje też USB Host (możliwość bezpośredniego podłączenia i zasilenia klawiatury MIDI-USB) oraz Vesa Mount, który powinien już od dawna być branżowym standardem w absolutnie każdym sprzęcie studyjnym.

Brzmienie Waldorf Iridium

Bez dwóch zdań Iridium to instrument współczesny, szczegółowy, “high-endowy”, jednak otwarty na “retro” propozycje. Szybko przekonałem się, że to właśnie stąd bierze się dość powszechna opinia o miałkości jego brzmienia - wiele parametrów jest na “dzień dobry” dość neutralna, by dać użytkownikowi możliwość wyboru. Niestety, to częsta przypadłość instrumentów o tak ogromnych możliwościach. Muzycy przyzwyczaili się do prostych konstrukcji w stylu Juno-106, które uderzają charakterem i mają oryginalną sygnaturę brzmieniową trudną do pomylenia z jakąkolwiek inną. Z tym, że nie w tym celu kupuje się mutanty pokroju Iridium. Bawiąc się w analogie gastronomiczne: Roland Juno-106 to doskonały nóż szefa, najlepszy na rynku, nic nie kroi tak jak on. Ale Iridium to robot kuchenny, który ugotuje zupę, risotto, ciasto na pizzę, sfiksuje drinka, utrze lody, zmiksuje migdały a na końcu sam się wyczyści i zdezynfekuje.

Charakter jest więc w środku, trzeba tylko wyobrazić sobie jak go wydobyć. Dla przykładu oscylatory Wavetable, które mogą działać w przeróżnych oldschoolowych trybach, ograniczonych rozdzielczościach połączyć można z filtrem PPG w wydaniu “Dirty” i jest to istna kopalnia charakteru. Multisampling pozwala na przemianę Iridium w najwspanialszy Mellotron. Funkcje FM potrafią zabrzmieć szczególnie agresywnie, a co do syntezy granularnej - cóż, tylko od użytkownika zależy ile charakteru będzie miał materiał wejściowy. Oficjalnie obalam więc opinię o “nudności” i “bezpłciowości” brzmienia flagowych Waldorfów - ich silnik jest jak zwierciadło: zabrzmi tak, jak umiejętności i wyobraźnia, które przyniesiesz ze sobą. Oczywiście, instrument o tak ogromnej palecie opcji nigdy nie jest arcymistrzem w każdej z dziedzin, którą podejmuje. Nie mniej Iridium błyszczy w temacie Wavetable i jest naprawdę rewelacyjnym VA - nigdy nie musiałem maskować jego cyfrowości efektami, zawiłymi modulacjami - nawet prosta fala w wersji “na golasa” potrafi być użyteczna i przeciąć miks na wskroś. Iridium brzmi też doskonale jako sampler. Granularna synteza nie podnieca mnie szczególnie, stąd nie umiem wypowiedzieć się na jej temat (podobnie jak modelowanie fizyczne), jednak FM-owy silnik Kernel był dla mnie niemałym zaskoczeniem - brzmi charakternie i spędziłem z nim wiele owocnych godzin. Jedynie pogłos (jak niestety w większości hardware’owych syntezatorów) pozostawia odrobinę do życzenia. Może jestem zbyt rozpieszczony przez VST w stylu Valhalli czy innych Super Plate’ów, ale reverb nigdy nie zwalił mnie z nóg. Co do reszty w sekcji efektów jest całkiem dobrze: kompresor nie ma wyraźnego charakteru, ale to raczej mądra decyzja by pozostawić go neutralnym. Z kolei phaserowi i flangerowi wcale nie brakuje ciepła i wilgotności, do których zazwyczaj dąży się sięgając właśnie po nie. Do gustu przypadł mi też delay, którego modulowanie za pomocą funkcji Random Trigger okazało się szalenie satysfakcjonujące. Chorus bardzo dobrze spełnia swoje zadanie, zwłaszcza z lekko ruszoną funkcją Kernels w sekcji oscylatora.

Prawdziwym skarbem Iridium jest jednak sekcja filtrów i ich relacja w kontekście stereofonii. Filtry mogą działać w przeróżnych kombinacjach a każdy z nich znaleźć się może w innym miejscu panoramy. Przyznam, że to właśnie możliwość przepuszczenia stereofonicznego sygnału zewnętrznego przez filtry Waldorfa sprawiła, że zrozumiałem fascynację Iridium wśród niektórych muzyków. Są to na pewno najlepiej brzmiące cyfrowe filtry z jakimi miałem do czynienia.

No dobrze, skąd więc wzięły się frustracje i poczucie nieustannej potyczki podczas obcowania z tak rewelacyjnie grającym syntezatorem?

Irytacje Iridium

Głównym powodem moich narzekań jest obsługa interfejsu, która często doprowadza w swojej logice do niemałej konsternacji. Iridium często jest zbyt precyzyjny (np. podczas samplowania sygnału nie można ustawić poziomu wejściowego na 0dB, najbliższą wartością jest -0,002dB), a czasem zbyt niedokładny w obsłudze (np. wybrzmienie pogłosu z niewiadomych przyczyn nie jest podawane w jednostkach czasu tylko abstrakcyjnej skali 1-100). Dotykowy ekran często pokrywa się z funkcjami przycisków, jednak ich zastosowanie nie jest logiczne. Dla przykładu: instrument posiada fizyczny przycisk “Save”. Podczas zapisywania brzmienia trzeba wybrać nazwę programu, jego twórcę, bank i cały szereg parametrów. Po wykonaniu niezbędnych czynności należy nacisnąć przycisk “Save” na dotykowym ekranie. Przy czym, po uczynieniu tego, ekran nie poinformuje szczególnie o zapisaniu brzmienia: bordowy kolor tła nazwy programu zmienia odcień na nieco żywszą czerwień. Jest to zmiana niemalże niezauważalna, szczególnie, że po prawej stronie nieustannie bije oślepiające światło szesnastu bezużytecznych padów (o tym już za chwilę…). Jeśli zaś chciałbym potwierdzić zapis programu za pomocą fizycznego przycisku “Save”, mogę pożegnać się z wielogodzinną pracą nad ustawieniami - fizyczny przycisk “Save” zwyczajnie nie działa podczas zapisu. Z kolei, jeśli znajdę się w menu wyboru brzmienia, wskażę mój wybór i nacisnę fizyczny przycisk “Load” - wczytanie zadziała. Kółko wartości (swoją drogą bardzo wygodne i solidne) jest czymś, co nieustannie wzbudzało mój lęk. Czasem, po dotknięciu go, instrument wchodził w menu wyboru presetów i stawałem o krok od zaprzepaszczenia wszystkich niezapisanych zmian. Rzecz jasna natychmiast poszukiwałem przycisku “Exit”, “Home”, “Back”, “Main”, guzika z narysowaną strzałką wstecz - czegokolwiek, co pozwoli mi natychmiast wyjść z opresji. Na próżno - Waldorf nie przewidział takiej funkcji. Wliczając przyciski zmiany brzmienia w przód i w tył, na panelu głównym znajdują się więc 3 pułapki, które czyhają na najmniejszy błąd, by bez żadnego potwierdzenia lub ostrzeżenia udaremnić wykonaną pracę. Tym gorzej, że przypadkowy ruch zawsze odbywa się w okolicy kółka wartości, które aż prosi się o wykorzystanie z tego prostego względu, że enkodery funkcyjne umiejscowione wokół ekranu (posiadające genialną trzystopniową funkcjonalność) są wobec siebie w zbyt małej odległości i wręcz nie sposób wykonać palcami pełnego obrotu bez dotknięcia sąsiedniego.

Wszystkie powyższe wady przyćmiewa jednak (dosłownie) zestaw tęczowych padów, które nie dość, że wydają się technologicznym krokiem w tył (nie są czułe nawet na dynamikę), to jeszcze ich podświetlenia nie da się w żaden sposób wyłączyć. Po prostu - nie da się. Trzeba zaznaczyć, że ich jasność jest tak mocna, że podczas pracy w ciemnym pomieszczeniu nie byłem w stanie przeczytać niemal żadnych napisów nadrukowanych na panelu głównym. Kwestia estetyczna również nie jest dla mnie bez znaczenia: tworząc synthwave’wowe, ponure pady niekoniecznie chcę widzieć zajmujący 1/4 powierzchni instrumentu mini-parkiet disco. W pewnym momencie zmuszony byłem wyciąć z tektury prostokąt wielkości pola padów i przykleiłem go do instrumentu, by nie oślepiał i nie irytował mnie podczas programowania. Przyznam, że widok instrumentu za 11 tysięcy złotych przykrytego zbawiennym kartonikiem wywołał na mej twarzy nie jeden uśmiech.

Brak możliwości wyłączenia podświetlenia padów zdumiewa jeszcze z dwóch powodów: po pierwsze, w menu instrumentu można szczegółowo wybrać kolor podświetlenia każdej pojedynczej sekcji syntezatora. Przykładowo, jeśli chciałbym by przycisk “LFO” świecił na lazurowo, bo sinusoidy kojarzą mi się z bezkresem fal Francuskiej Riwiery - mogę to zrobić. Niestety, przepalające oczy kolorowe bobki jednorożca są nie do ruszenia. Po drugie: pady i ich kolorystyka wyglądają - w kontekście powagi instrumentu, jego designu i profesjonalizmu -  tak niewłaściwie, że nawet producent wstydził się prezentowania ich na zdjęciach marketingowych. Wpisując w wyszukiwarce grafiki hasło “Waldorf Iridium” zobaczymy na panelu dyskretne pady świecące na biało, neutralne, niemalże niezauważalne, estetycznie dopasowane do designu urządzenia. Z kolei na oficjalnych zdjęciach z kolorowym wariantem (spotykane znacznie rzadziej) zobaczymy, że kolory są zgaszone, pozbawione saturacji - zwyczajnie zamaskowane. Wygląda więc na to, że ktoś był świadomy problemu i… go zignorował.

Powyższe zastrzeżenia, mimo, że subiektywne, powtarzają się wśród oficjalnych i nieoficjalnych requestów. Na szczęście większość z nich to kwestia możliwa do rozwiązania na poziomie udoskonalenia software’u, stąd wierzę, że w przyszłości Iridium stanie się tym, czym niemalże jest: idealnym, logicznym i bezkompromisowym monstrum do sounddesignu.

Podsumowanie


Spotkanie z Waldorfem Iridium zapamiętam na długo. Jest sprzętem wymagającym, jednak z całą pewnością wynagradza włożony w niego wysiłek. To jeden z tych instrumentów, który pojawiając się w setupie zaczyna dominować nad wszystkim dookoła. Przez ostatnie trzy miesiące pochłonął moją uwagę zarówno w studio, jak i poza nim. Niemalże nieograniczone możliwości sprawiają, że Iridium to doskonała i uniwersalna inwestycja - bez problemu wyobrażam sobie Iridium w roli jedynego syntezatora będącego sercem małego setupu. Jednak przede wszystkim cenić go będę za bezkompromisowe, rewelacyjne brzmienie o ogromnej rozpiętości stylistycznej i ponadprzeciętnej plastyczności. Przy odrobinie pokory, gimnastyki z menu i obycia z interfejsem (oraz szczypty zręczności z tekturką i nożyczkami) ma szansę stać się niezastąpionym orężem i tajną bronią każdego studia.
Producent
Waldorf
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó