Kanye West - Jesus Is King
Plejada gwiazd (m.in. Clipse, Kenny G, Timbaland), niewiarygodny szum medialny i kilkakrotnie przekładana premiera. Wszystko na nic.
Jesus Is King to kolejny dowód na to, że Kanye West przede wszystkim jest celebrytą i grafomanem, a dopiero potem raperem. Nie jestem w stanie słuchać tych patetycznych zagrywek, chórów, plastikowych sekcji dętych (Jesus Is Lord) i bombastycznych uderzeń perkusji (nawiasem pisząc, jeśli kręcą was takie dramatyczne sytuacje, to polecam kategorię Taiko Drums, którą znajdziecie w każdej przyzwoitej bibliotece brzmień filmowych, jak choćby tych znajdujących się na pokładzie Native Instruments Komplete 12). Nie chodzi nawet o to, że nie jestem fanem muzyki sakralnej i pouczających tekstów w rodzaju „Follow Jesus, listen and obey”, podobnie jak nie jestem fanem kazań, szczególnie podawanych w asyście Autotune (nie przychodzi mi do głowy okropniejsze połączenie). Jesus Is King to zwyczajnie nudny album bez żadnej dramaturgii, za to skąpany w wyświechtanych brzmieniach połączonych na siłę z gospelowymi zaśpiewami. Dawno nie słyszałem tak słabej płyty.