Roland Gaia SH-01
W latach 1978-81 Roland wytwarzał analogowy syntezator monofoniczny SH-1. Rodzina instrumentów SH była zresztą dość liczna i obejmowała bardzo różne modele, a najpopularniejszym z nich był bez wątpienia SH-101. Dziś mają one niemal kultowy status i wciąż cieszą się zainteresowaniem muzyków, gotowych zapłacić niemałe kwoty za dobrze zachowane egzemplarze. Najwyraźniej producent postanowił wykorzystać ten fakt i wprowadził na rynek nowe, już cyfrowe urządzenia o znajomo brzmiących nazwach.
Gaia SH-01 to kompaktowy, raczej lekki instrument, co niewątpliwie ułatwia transport - cenna zaleta dla artystów często koncertujących, ale także dla posiadaczy małych, domowych studiów, gdzie zwykle brakuje miejsca. Jednak nie to jest najważniejsze. Już pobieżny rzut oka sprawia, że jesteśmy co najmniej zaintrygowani wyglądem i wyposażeniem SH-01. Panel z mnóstwem przełączników, tłumików i potencjometrów nawiązuje do klasycznych analogów, przede wszystkim właśnie marki Roland.
Syntezator wyposażono w trzyoktawową klawiaturę, typową dla tej klasy urządzeń, więc niezłą, choć bez specjalnych fajerwerków. Wyprodukowano go w Chinach i ma pewne cechy modelu budżetowego, co widać przede wszystkim w doborze materiałów obudowy. Wykonano ją z tworzywa średniej jakości, dyskusyjna jest także sama kolorystyka czy wręcz cały design. Panel robi znacznie lepsze wrażenie i nie jest to tylko kwestia bogatego wyposażenia w elementy regulacyjne. Widać tu strukturę całego toru syntezy, gdzie każda sekcja jest wyraźnie wyodrębniona i logicznie zaplanowana. Wydaje się, że każdy parametr ma własny element regulacyjny i choć nie do końca tak jest w istocie, to Gaia SH-01 ma naprawdę dużo do zaoferowania miłośnikom gałek i przełączników. A przy tym jest instrumentem niezwykle łatwym w obsłudze. W zasadzie można przystąpić do pracy bez zaglądania do instrukcji, o ile oczywiście ma się już jakieś pojęcie o syntezatorach i ich programowaniu.
Zaskakujący jest brak jakiegokolwiek wyświetlacza, co uznaję za bardzo śmiały krok ze strony producenta. Jedno przynajmniej wiemy na pewno - nie ma mowy o zagłębianiu się w kolejne strony menu edycyjnego, bo wszystko ustawia się wprost na panelu (jak za starych, dobrych czasów). Mimo wszystko, choć podoba mi się odwaga konstruktorów syntezatora, znajduję kilka powodów, dla których wyświetlacz powinien się jednak znaleźć. Po pierwsze, byśmy zawsze wiedzieli, jaki program jest aktywny, po drugie zaś, by mieć możliwość podejrzenia wartości ustawianych parametrów. Oczywiście, funkcję monitora może spełniać programowy edytor, choć w czasie przygotowywania tego tekstu na wzmiankę o takowym nie natrafiłem.
Część parametrów (tworzących jakby dolny rząd) ustawia się za pomocą tłumików, niestety dość delikatnych, co kryje w sobie potencjalne problemy w przyszłości. Na wszelki wypadek radziłbym więc zachować ostrożność podczas transportu czy użytkowania, na przykład na scenie. Potencjometry także nie wyglądają na najsolidniejsze, ale też nie odbiegają od standardu w tej klasie.
Przyciski są podświetlane (najczęściej na czerwono, ale także na zielono, a nawet pomarańczowo), dzięki czemu sygnalizują nam aktualny stan ustawień. Po załadowaniu innego programu od razu zauważymy zmianę, choć - co zrozumiałe - pozycje potencjometrów i tłumików nie będą odpowiadać aktualnym wartościom.
Testowany syntezator wyposażono w typowy dla Rolanda dżojstik (dźwignię), spełniający funkcję pitchbendera i kółka modulacji. Nie wiem, dlaczego producent z takim uporem lansuje to rozwiązanie, skądinąd jednak wiem, że wielu muzykom ono po prostu nie odpowiada. Choć ma pewną zaletę - praktycznie jednym palcem można jednocześnie obsługiwać obie funkcje.
Na panelu urządzenia znajduje się także wejście na zewnętrzny sygnał, stereofoniczne gniazdo 3,5 mm, rzadko stosowane w profesjonalnym sprzędzie studyjnym. Muszę jednak nieco rozczarować Czytelników, bowiem Gaia SH-01 nie pozwala na przetwarzanie takiego materiału przez filtry czy efekty. Ten sygnał trafia bezpośrednio do wyjścia i jest zmiksowany z dźwiękiem samego instrumentu. Chodzi tu zatem tylko o dostarczenie zewnętrznego akompaniamentu, podkładu do gry, ćwiczeń itd. Co ciekawe, w torze audio znajduje się algorytm eliminujący sygnał ulokowany idealnie pośrodku bazy stereo - w zamyśle chodzi na przykład o usunięcie wokalu. Ponieważ jest on jednak różnie nagrywany i często sztucznie poszerza się jego zakres, ta funkcja nie zawsze działa albo też wycina coś zupełnie innego (choćby perkusję).
Pozostałe gniazda znajdują się z tyłu obudowy - wyjście audio (dwa gniazda TS 1/4"), stereofoniczne wyjście słuchawkowe, wejście na opcjonalny pedał, interfejs MIDI (tylko IN i OUT z funkcją V-Link), a także USB do komunikacji z komputerem oraz drugie do podłączenia zewnętrznej pamięci flash. Syntezator może być zasilany za pomocą ośmiu akumulatorów AA (NiMH do wielokrotnego ładowania), co ponoć wystarczy na 5 godzin pracy (lub o godzinę mniej w przypadku podpięcia zewnętrznej pamięci). Standardowo oczywiście wykorzystujemy zewnętrzny zasilacz.
Wraz z instrumentem otrzymujemy instrukcję obsługi, kolorową broszurę dla początkujących (wyjaśniającą w bardzo przystępny sposób zasady programowania urządzenia), CD-ROM z oprogramowaniem (sterownikami) oraz DVD z filmem edukacyjnym. Ostatni z wymienionych dodatków z pewnością zasługuje na osobną wzmiankę. W istocie jest to bowiem kompletny i bardzo interesujący wykład na temat testowanego modelu. Poznajemy jego genezę (przy okazji zobaczymy wiele klasycznych instrumentów marki Roland), ale także funkcje, walory brzmieniowe i zasady obsługi. Dla osób stawiających pierwsze kroki w tej dziedzinie to nieoceniona pomoc, bowiem można podłączyć swój sprzęt i powtarzać widziane na ekranie operacje. Prezentacja prowadzona jest w języku angielskim, ale wykładowca mówi na tyle wyraźnie (niemal szkolną angielszczyzną), że wcale nie trzeba nadzwyczajnej biegłości, by wszystko zrozumieć. Oczywiście, nie będziemy na łamach EiS recenzować filmów, ale jakość obrazu jest, delikatnie mówiąc, taka sobie (wyraźne artefakty cyfrowe), a szkoda. W sumie jednak to naprawdę doskonały pomysł i nie mam nic przeciwko temu, by inni producenci w podobny sposób przekazywali wiedzę swoim klientom.
Wewnętrzna pamięć instrumentu nie jest zbyt pojemna. Do dyspozycji mamy 64 barwy producenta (mało oryginalna kolekcja...) oraz tyle samo użytkownika - tutaj oczywiście możemy zapisywać swoje własne. Zorganizowano je w ośmiu bankach po osiem programów, co jest rozwiązaniem typowym dla wielu starszych syntezatorów Rolanda (modeli jeszcze z lat 80.). Ponieważ banki aktywuje się tymi samymi przyciskami co później same barwy, w efekcie nie widać jednoznacznie, jaki numer jest aktywny (brak wyświetlacza). Dodajmy jeszcze, że instrument pozwala na podłączenie zewnętrznej pamięci USB i wykorzystanie jej do zapisywania i odczytywania barw oraz fraz, o czym w dalszej części artykułu.
Obsługa
Praca z testowanym urządzeniem to prawdziwa przyjemność. Wszystko mamy podane jak na tacy, czytelnie rozlokowane na panelu i jednoznacznie opisane. Zupełnie jak 30 i więcej lat temu, gdy niepodzielnie królowały analogi.
Co bardziej podejrzliwi Czytelnicy już wietrzą jakiś podstęp. Niestety, mają rację. Owszem, kluczowe parametry, niemal wszystkie najpotrzebniejsze, mają własne potencjometry, tłumiki albo przełączniki. Ale instrument czasem wymaga także zastosowania tzw. zaawansowanego programowania i tu zaczynają się schody. Z opisów na panelu to nie wynika, ale użytkownik może ustawić wiele innych parametrów, jak choćby panoramę wynikowego dźwięku, wpływ szybkości ataku klawiszy na amplitudę poszczególnych obwiedni, zakres dźwigni do modulacji częstotliwości (pitchbendera) czy czas portamento. O głębszej edycji efektów i ustawieniach globalnych nawet nie wspominam. To wszystko jest dostępne, ale wymaga doskonałej pamięci albo ciągłego studiowania instrukcji. Dlaczego? Oto pierwszy z brzegu przykład: by ustawić panoramę, przytrzymujemy przycisk SHIFT (zarazem CANCEL w innych zastosowaniach) i kręcimy potencjometrem odstrojenia oscylatora DETUNE. Wpadlibyście na to? Takich „magicznych" kombinacji jest mnóstwo (a niektóre są bardziej złożone) i w instrukcji opisano je bardzo precyzyjnie. Ale kto to spamięta? Szukanie w instrukcji, co z czym trzeba skojarzyć, to iście syzyfowy wysiłek. Rozumiem, że wszystkiego na panelu nie dało się zmieścić, ale takie rozwiązanie uważam za niezbyt udane, zwłaszcza że instrument naprawdę doskonale nadaje się do nauki syntezy dźwięku, stawiania pierwszych kroków w świecie muzyki elektronicznej. Tymczasem to trochę taki doktor Jekyll i pan Hyde w jednym. Jest łatwo i trudno zarazem. Z drugiej strony sądzę, że przedmiot testu ma szanse stać się rynkowym przebojem, co dobrze wróży na przyszłość - pewnie pojawią się rożne edytory, ułatwienia, zwykle autorstwa samych użytkowników.
Instrument oferuje jeszcze jedną funkcję. Bardzo często bywa tak, że pozycje elementów regulacyjnych (tłumików i potencjometrów) nie odpowiadają faktycznym wartościom parametrów aktywnego programu. A z jakiegoś powodu chcemy, by zabrzmiało właśnie to, co widać na panelu. Stanie się tak wówczas, gdy uruchomimy funkcję MANUAL.
Testowany model wyposażono w typowy dla tej marki kontroler podczerwieni D-Beam. Za jego pomocą możemy modulować wysokość dźwięku i jego amplitudę (jak w antycznych thereminach), a także indywidualnie przypisany parametr sekcji efektów. Wbrew pozorom jest to bardzo wartościowy element, bowiem uzyskane zmiany wartości, do pewnego stopnia trudne do przewidzenia, istotnie ożywiają brzmienie i pozwalają na śmiałe eksperymenty.
Synteza
Gaia SH-01 to w gruncie rzeczy dość prosty, przynajmniej w podstawowych założeniach, syntezator. I choć może się to wydawać dziwne, właśnie na tym polega jego siła. Gramy zawsze tym, co aktualnie leży na klawiaturze, czyli pojedynczą barwą. Składa się ona jednak z trzech, niemal całkowicie niezależnych i praktycznie identycznych warstw. Każda z nich ma po jednym oscylatorze, filtrze i wzmacniaczu. Dwóm ostatnim elementom przypisano obwiednie typu ADSR, są też dwa LFO (jeden nie jest widoczny na panelu). Wszystkie warstwy są następnie miksowane i trafiają do procesora efektów. Mamy więc do czynienia z klasyczną postacią syntezy subtraktywnej, choć w instrumentach analogowych zwykle sumujemy sygnał z kilku oscylatorów i podajemy na wejście pojedynczego VCF. Nieprzypadkowo zresztą powołuję się tu na przykład historyczny. Testowany model jak najbardziej powinniśmy uznać za tzw. wirtualny analog. Przynajmniej na to wskazuje struktura barwy, organizacja panelu i szereg funkcji, a wreszcie i walory brzmieniowe.
Przed chwilą napisałem, że warstwy są niemal niezależne i identyczne, co zdaje się sugerować jakieś różnice. Otóż oscylator pierwszej warstwy można synchronizować z tym z drugiej, względnie uzyskać wynik ich modulacji kołowej. Wiąże się to z pewnymi restrykcjami, o których za chwilę. Dodam tylko, że polifonia wynosi 64 głosy, ale możliwy jest także tryb mono.
Z lewej strony panelu znajduje się sekcja odpowiedzialna za wybór aktywnej warstwy. Z jednej strony zatem decydujemy, która z nich ma trafić do końcowego miksu, a z drugiej - którą w danej chwili edytujemy. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, by modyfikować dwie czy nawet trzy równocześnie (na przykład gdy chcemy uzyskać identyczne ustawienia filtrów).
Przyjrzyjmy się teraz kluczowym składnikom toru syntezy. Na jego początku znajdują się oczywiście oscylatory. W zasadzie wzorowane są na rozwiązaniach analogowych i to typowych dla Rolanda. Do dyspozycji mamy kilka przebiegów: trójkąt, sinusoidę, piłę, prostokąt, impuls z regulacją wypełnienia (PW), szum (syntezator nie ma odrębnego generatora) oraz znany z innych urządzeń tzw. super saw (miks kilku odstrojonych przebiegów piłokształtnych). Żeby było ciekawiej, producent wymyślił jeszcze jeden przycisk, VARIATION. Okazuje się, że każdy przebieg ma w istocie aż trzy rożne wersje, czyli wariacje samego kształtu, a co za tym idzie, także uzyskanego dźwięku. Dzięki temu skala dostępnych efektów jest naprawdę bardzo szeroka. Poniekąd rekompensuje to pewne niedostatki omawianej sekcji - oscylatory brzmią raczej cyfrowo i daleko im do analogowych odpowiedników. Szczególnie słabo wypada modulacja szerokości impulsu (PWM, manualna lub za pomocą LFO); przyznam, że byłem nią rozczarowany. Jej zakres wydaje się ograniczony, a uzyskane brzmienie cienkie i wręcz tekturowe. Zamiast grymasić, możemy po prostu przyjąć, że ten typ tak ma, ale porównując z PWM innych instrumentów trudno nie czuć niedosytu. A to nie wszystko. Gdy chcemy wykorzystać synchronizację lub modulację kołową, parametr PW w ogóle staje się niedostępny. Co więcej, synchronizować oscylatory można wyłącznie w trybie monofonicznym (jednogłosowym).
Częstotliwość ustawiamy zgrubnie (w półtonach) jednym potencjometrem i precyzujemy drugim. Pierwszy z nich wyskalowano od -24 do +24, ale oba krańce od zera wyskalowano w dziesięciu krokach (kreskach). Jeśli więc chcemy uzyskać dźwięk, powiedzmy, o kwintę niższy niż wynika to z klawiatury, to wcale nie będzie nam łatwo znaleźć odpowiednie położenie. A potencjometr porusza się płynnie, nie skokowo. Jednak przydałby się jakiś, choćby miniaturowy, wyświetlacz.
Każdy oscylator ma własną obwiednię (typu AD), która służy do modulacji częstotliwości niezależnie od LFO. Oczywiście, Gaia SH-01 ma także portamento z regulowanym czasem.
Niestety, użytkownik nie ma wpływu na poziom (bo jest stały), z jakim sygnał oscylatora trafia do filtru. Jak wiemy, analogowe VCF mają tę cechę, że ich działanie jest w szczególny sposób powiązane z amplitudą sygnału wejściowego. Po przekroczeniu pewnej wartości następuje saturacja dźwięku i pojawia się charakterystyczne przesterowanie. Syntezatory cyfrowe, zwłaszcza z górnej półki, często wyposaża się w symulację tego zjawiska, ale nie testowany model. Na szczęście omawiana sekcja oferuje wiele innych możliwości, jak choćby najważniejsze charakterystyki: dolnoprzepustową, górnoprzepustową, środkowoprzepustową oraz środkowo-uwypuklającą (peaking), każdą z nich z nachyleniem 12 lub 24 dB/oktawę. Przydałby się jeszcze filtr środkowozaporowy, ale i bez niego mamy w czym wybierać. Częstotliwość odcięcia modulujemy za pomocą LFO, dedykowanej obwiedni ADSR, a także pozycji na klawiaturze. Niestety, rezonans nie ma żadnych modulatorów.
Filtr testowanego modelu brzmi naprawdę dobrze, wyraźnie nawiązując do innych urządzeń Rolanda; zapewne zastosowano podobne, albo wręcz identyczne algorytmy. Nie będę na siłę próbował porównywać go z analogami, bo to zwyczajnie nie ma sensu. Gaia nie startuje w tej dyscyplinie sportu i nie oczekujmy cudów. Jest nieźle, brzmienie może się podobać, a jeśli pasuje nam charakter aktualnej oferty Rolanda, jesteśmy w domu. Jedyne, co mnie martwi, to wyraźnie słyszalny efekt schodkowy, zatem skokowe, a nie płynne zmiany częstotliwości odcięcia. Znam inne cyfrowe syntezatory, praktycznie wolne od tej niedogodności, choć przyznaję - są wyraźnie droższe.
Kończący tor syntezy wzmacniacz pozwala na ustawienie wynikowego poziomu warstwy i parametrów własnej obwiedni. Przynajmniej tyle widać na panelu, bowiem w ustawieniach ogólnych, ukrytych, możemy także określić pozycję w panoramie.
Mogłoby się wydawać, że warstwa dysponuje jednym LFO, ale w istocie są dwa, przy czym drugi z nich (ukryty) wymaga zastosowania, wspomnianej wcześniej, zaawansowanej edycji. Pierwszy jest zasadniczo przypisany samej warstwie i pozwala na wprowadzenie standardowej modulacji. Oferuje kilka typowych przebiegów: trójkąt, sinusoidę, piłę, prostokąt, tzw. sample & hold (losowo zmieniająca się wartość wraz z każdym cyklem oscylacji, w sprzęcie analogowym uzyskuje się taki efekt na przykład poprzez próbkowanie białego szumu) oraz losowo zmienny. Częstotliwość można synchronizować z zegarem arpeggiatora, a także indywidualnie ustalić czas rozbiegu oscylacji - od zera do maksymalnej amplitudy drgań.
Trzy parametry mają swoje własne tłumiki, pozwalające na określenie intensywności działania LFO: częstotliwość oscylatora, odcięcia filtru i poziom wynikowego dźwięku. Trzeci z nich ma drugą, ukrytą funkcję - przytrzymując SHIFT określamy wpływ LFO na panoramę. Warto podkreślić, że są to ustawienia bipolarne, zatem możemy na przykład sprawić, że jeśli częstotliwość odcięcia filtru w pierwszej warstwie będzie się obniżać, to w drugiej wprost przeciwnie - rosnąć. Szczególnie ciekawie to zabrzmi, gdy powiążemy oba LFO z globalnym tempem, w tej samej proporcji, czy też dwóch, w tym jednej będącej wielokrotnością drugiej.
Drugi LFO jest niemal identyczny, nie ma jedynie czasu rozbiegu, więc jego amplituda jest zawsze stała. Przypisano go do dźwigni modulacyjnej, zatem im bardziej ją odchylamy, tym silniej działa na parametry (takie same jak w przypadku pierwszego LFO). Niestety, programowanie ustawień jest niezbyt zachęcające, o czy świadczy poniższy przykład. By określić częstotliwość jego oscylacji, musimy najpierw przytrzymać SHIFT, potem przesunąć dźwignię, pokręcić potencjometrem i wreszcie ponownie nacisnąć SHIFT. Podejrzewam, że ten sposób niejednego użytkownika skutecznie zniechęci do wykorzystywania drugiego LFO.
Efekty
Jak przystało na sprzęt marki Roland, testowany model ma naprawdę niezły procesor efektów. Składa się on z czterech zasadniczych bloków: przesterowania (oferującego fuzz, typowy przester lub algorytm redukujący rozdzielczość bitową), modulacyjnego (flanger, phaser lub pitch shifter), opóźnienia (normalne lub ping-pong) oraz pogłosu. Każdy z nich ma cztery edytowalne parametry, przy czym jednym z nich jest zawsze poziom sygnału przetworzonego. Generalnie więc nie jest to może szczególnie zaawansowany procesor, ale brzmi na tyle dobrze, by stanowić cenne uzupełnienie zasadniczego toru syntezy.
W bloku efektów znajduje się jeszcze jeden element, służący do podbijania niskich częstotliwości (Low Boost). Nie ma żadnych ustawień użytkownika, po prostu się go aktywuje. Nie zawsze się przydaje, ale na pewno bardzo poprawia głębokie basy, nadając im właściwą siłę.
Procesor programuje się nieco inaczej niż pozostałe sekcje, przede wszystkim dlatego, że dostępne parametry zmieniają się w zależności od algorytmu. Do dyspozycji są dwa potencjometry, ale każdy spełnia podwójną rolę - drugi parametr staje się dostępny, gdy przytrzymujemy SHIFT. I tym razem nie poradzimy sobie bez instrukcji, bo tylko wtedy będziemy wiedzieli, co tak naprawdę ustawiamy. Największy problem polega na tym, że część parametrów to przełączalne stany/typy efektów (na przykład pogłosu czy przesterowania), a brak wyświetlacza nie pozwala na zorientowanie się, co właśnie ustawiliśmy. Pozostaje kierować się własnym słuchem i intuicją.
Inne elementy
Jak nietrudno zgadnąć, Gaia SH-01 ma także arpeggiator, oferujący aż 64 różne typy (wzorce rytmiczne). Użytkownik nie ma dostępu do ich ustawień, może co najwyżej wybrać jeden z nich. To oczywiście i tak znacznie więcej niż przed laty, gdy arpeggiatory pojawiły się po raz pierwszy.
Jeszcze ciekawszy jest moduł phrase recorder, jak sama nazwa wskazuje, zapisujący i odtwarzający krótkie, zapętlone frazy. W istocie mamy do czynienia z prostym sekwencerem MIDI, bowiem - co zrozumiałe - rejestruje on tylko takie zdarzenia. Nie tylko nuty, ale również dowolne manipulacje potencjometrami czy też tłumikami. Frazy nie są przypisane do konkretnych barw, więc nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy sprawdzali, jak dana pętla zabrzmi z innymi. W sumie możemy zapisać w pamięci urządzenia osiem różnych fraz.
Opisywany model kryje w sobie jeszcze jedną, całkiem nieoczekiwaną niespodziankę. Syntezator może być, niezależnie od swojej podstawowej roli, także generatorem (PCM) zgodnym ze standardem GM2 (General MIDI). Pozwala to na odtwarzanie plików SMF (Standard MIDI Files). Jest tylko jedno ograniczenie - nie na 16, ale tylko na 15 kanałach. Jeden jest zawsze zastrzeżony dla właściwego toru syntezy. Dzięki temu możemy, na przykład, ściągnąć z Internetu pliki MIDI ze standardami dowolnego gatunku muzyki i odtwarzać podkłady jako SMF, a solówki dogrywać z klawiatury jako partie syntezatora. Nic nie stoi na przeszkodzie, by grać własne numery, choć zawsze trzeba pamiętać o ograniczeniach brzmieniowych GM2.
Ostatnim z dodatków jest funkcja V-Link, znów firmowa specjalność Rolanda. Dzięki niej zsynchronizujemy efekty wideo (urządzenia multimedialne wyposażone w tę funkcję) z dźwiękami syntezatora, co docenią zwłaszcza koncertujący muzycy.
Współpraca z komputerem
Wyposażenie w złącze USB jednoznacznie wskazuje, że urządzenie współpracuje z komputerem - nieprzypadkowo zresztą dołączono płytkę ze sterownikami (Windows i Mac OS). Poprzez USB (a ściślej USB 2.0 Hi-Speed) można przesyłać audio, i to w obie strony, zatem na przykład możemy zapisać partie instrumentu na ścieżkach oprogramowania DAW albo przesłać zarejestrowany w nim akompaniament i odtworzyć przez analogowe wyjścia syntezatora.
Nie znalazłem wzmianki o aktualizacjach systemu operacyjnego, choć Gaia SH-01 wydaje się systemem zamkniętym i nie należy spodziewać się nowych typów filtrów, oscylatorów itp. Być może więc producent w ogóle nie przewiduje takiej procedury. Jak już wspomniałem wcześniej, na razie nie ma też dedykowanego edytora programowego i nic nie wskazuje na to, by Roland zamierzał takowy stworzyć. Nie mam jednak wątpliwości, że ktoś w końcu podejmie się tego zadania, bowiem taka aplikacja jest naprawdę potrzebna.
Nasze spostrzeżenia
+ bardzo prosta obsługa+ znakomicie zaplanowany panel
+ dobre brzmienie
+ uniwersalne zastosowania
+ atrakcyjna cena
- edycja ukrytych parametrów jest dość skomplikowana
- nie można przetwarzać zewnętrznego sygnału
- dyskusyjna jakość niektórych elementów mechanicznych
Podsumowanie
Roland niewątpliwie zauważył i wykorzystał potrzeby sporej części muzyków, oczekujących uproszczenia edycji i ograniczenia wielu mało istotnych parametrów. Gaia SH-01 to pod pewnymi względami dość surowy syntezator - ma tylko to, co jest naprawdę potrzebne. Powiązania modulacyjne są stałe i użytkownik decyduje jedynie o intensywności działania obwiedni, LFO itp. Nie ma wyświetlacza ani rozbudowanych ustawień systemowych. W pewnym sensie został więc zaprojektowany tak, jak kiedyś budowano syntezatory, gdy były instrumentami z duszą, a nie skomplikowanymi komputerami z milionem funkcji. Zastrzeżenia budzi jedynie niezbyt wygodny sposób ustawiania części parametrów (ukrytych), w ostateczności jednak programujemy je raz na jakiś czas i zapominamy, skupiając się na tym, co daje nam panel.
Jak opisywany model prezentuje się pod względem brzmienia? Należy do kategorii tzw. wirtualnych analogów, ale unikałbym porównań z takimi urządzeniami jak Nord Lead 2X czy Access Virus TI. Przede wszystkim dlatego, że są dużo droższe i siłą rzeczy Roland nie stanowi dla nich konkurencji. Choć wcale nie oznacza to, że Gaia SH-01 wypada na ich tle jak ubogi krewny. Ogólny charakter jest co prawda raczej cyfrowy, ale zawsze powtarzam - jeśli chcemy mieć naprawdę analogowe brzmienie, kupujmy analogowy sprzęt. Niektórym barwom brakuje nieco dynamiki, choć inne mają jej aż nadto. Zdarza się także, że podkręcenie rezonansu powoduje spadek głośności - ale akurat w taki sam sposób reaguje wiele analogowych syntezatorów. Generalnie jednak instrument brzmi bardzo dobrze, pod wieloma względami nawiązując do innych modeli tej samej marki. Przy odrobinie wprawy uzyskamy zarówno masywne basy, soczyste solówki, jak i rozległe pady. Nie sugerujmy się zresztą pozorną prostotą toru syntezy - faktyczny potencjał jest naprawdę bardzo duży. Przypominam, mamy aż trzy niezależne warstwy. Ponieważ Gaia SH-01 gra tylko jednym programem barwy, najlepiej nadaje się do roli instrumentu solowego i z pewnością nie zastąpi zaawansowanych stacji roboczych.
Jak wynika z wcześniejszego opisu, syntezator ma pewne ograniczenia. Aktywowanie synchronizacji oscylatorów nie pozwala na wykorzystanie modulacji szerokości impulsu itd. Na szczęście nie jest ich zbyt wiele, ale zastanawiam się, czy nie dałoby się lepiej wykorzystać mocy pokładowych procesorów. Wynosząca 64 głosy polifonia nie jest chyba aż tak potrzebna - zaakceptowałbym znacznie mniejszą, ale na rzecz innych funkcji.
Prostota obsługi urządzenia sprawia, że na nim się przede wszystkim gra, a nie wiecznie dłubie w ustawieniach. To ogromna zaleta dla każdego użytkownika, doświadczonego, ale i początkującego. Roland Gaia SH-01 doskonale nadaje się na pierwszy sprzętowy syntezator, także dlatego, że towarzyszy mu odpowiednia dokumentacja (w tym film na DVD). Dzięki niemu można się nauczyć podstaw obsługi tego typu instrumentów, dowiedzieć się, jak budować własne barwy, a potem przenieść tę wiedzę na inne urządzenia. Wyposażenie w generator zgodny z GM2 wskazuje także, jak wiele rożnych zastosowań ma testowane urządzenie. Może służyć do profesjonalnych nagrań płytowych, koncertów, ale także mniej zobowiązujących zadań, z luźnym muzykowaniem w gronie przyjaciół włącznie. I nie musimy się bać, że płacimy za coś, czego nie potrzebujemy - cena jest bardzo przystępna.
Przyznam, że przy pisaniu ostatnich zdań artykułu towarzyszyły mi wewnętrzne rozterki. Wahałem się, czy przyznać temu syntezatorowi znaczek Nasz Typ, czy też nie. Nie jest najlepiej brzmiącym modelem na rynku, ma wiele ograniczeń i pewne wady - w pewnych rolach sprawdzi się doskonale, w innych wypadnie nieco gorzej. Niektóre elementy mechaniczne nie budzą zaufania, ale cena, świetnie zaplanowany panel, niezwykle prosta, intuicyjna obsługa, czynią go instrumentem niemal dla każdego - dla tych, co mają lat naście i dla tych, co od wieków siedzą w tym biznesie. I to właśnie zdecydowało o wyróżnieniu tego instrumentu.
Struktura: cyfrowy syntezator z 37-klawiszową klawiaturą.
Polifonia: 64 głosy.
Brzmienia: 64 barwy firmowe i 64 użytkownika.
Zasilanie: adapter sieciowy 9 V lub 8 baterii AA.
Wymiary: 689×316×99 mm.
Waga: 4,2 kg.
Cena: 2.356 zł
Inne testy marki