Trzy producenckie postanowienia noworoczne
Ach, Nowy Rok. Zwiastun fortuny i siewca nadziei na lepszych, baśniowych nas: obłędnie wysportowanych, permanentnie odżywionych zdrowymi, pełnowartościowymi posiłkami. Bezgranicznie płodnych twórców, którzy pracując od świtu w pocie czoła nigdy nie zaznali porażki i niczym król Midas każdy, nawet najtragiczniejszy sampel bez problemu potrafią zmienić w złoto. Oczyma wyobraźni widzimy zapychającego się Bandcampa, Soundclouda i media społecznościowe rozgrzane do czerwoności od nowych, systematycznie publikowanych produkcji.
Niestety, rzeczywistość może być zgoła inna i, jak wielokrotnie się przekonaliśmy, pod koniec roku znów zastaniemy na dysku folder pełen niedokończonych produkcji o tytułach takich jak "może.als", "niewiem.wav", "dfkgjhdkufhgdfj.mp3". Jak tego uniknąć? Oto kilka przykładów producenckich postanowień, dzięki którym istnieje realna szansa, że nasza produkcyjna norma drgnie choć o kilka procent.
Systematyczność i limit tygodniowy
Sposobów na twórczą inspirację jest bez liku: jedni uważają, że należy na nią zwyczajnie poczekać i nie rozpoczynają pracy, póki nie nadejdzie; z kolei Czajkowski siadał ponoć przy partyturze i nie wstawał tak długo, dopóki nie przelał na nią czegoś o satysfakcjonującej jakości; inni zaś sądzą, że kompozytor pracuje po prostu od 8:00 do 16:00. Pomijając jednak kwestię różnorakich osobowości twórców przyznać trzeba jedno: systematyczność i częstotliwość pracy w zdecydowanej większości przypadków przynosi dobre efekty.
Warto więc zastanowić się nad organizacją codziennej pracy nad produkcjami. Być może aktywność naszego mózgu szczególnie sprzyja pracy twórczej w okolicach wieczora? Albo dla odmiany, spróbować przez tydzień programować przestrzenne pady o 5 rano podczas wschodzącego słońca? Odpowiedź zależy od wielu czynników, każdy jednak będzie w stanie znaleźć w ciągu dnia idealny moment na pracę z muzyką. Niech uruchomienie syntezatora, Abletona czy MPC-tki stanie się dla nas codziennym rytuałem, jak poranna kawa, yoga, wieczorny paciorek, czytanie gazety czy mycie zębów.
W moim przypadku doskonale sprawdza się tygodniowy limit bitów, którego skrupulatne wyrabianie poprzysiągłem sobie kilka lat temu. Limit ten wynosi: co najmniej 7. Oznacza to, że od kilku lat tworzę średnio 1 bit dziennie. Czasem udaje mi się wyprodukować ich więcej, czasem mniej i innego dnia muszę nadrabiać. Nie zakładam też wygórowanej jakości tych kompozycji - skupiam się na szybkiej i efektywnej formie a’la miniatura, oddającej pierwotne założenie choćby w szkicowej formie.
Przyjmując nienaganne wyrabianie naszych "dniówek" przez 3 miesiące, do końca marca zgromadzimy 90 bitów. Nawet przy rygorystycznym odsiewie, w którym do śmietnika wyrzucimy 80% z nich, pozostanie nam 18 dobrych bitów. Z takiej ilości bez problemu można zmontować producencką płytę, albo i dwa mini-albumy - jak na współczesne trendy przystało. Dwa wydawnictwa w 3 miesiące to całkiem przyzwoity wynik, prawda?
Pamiętajmy, że "zrobienie bitu" nie musi wiązać się z podróżą do studia czy pracowni - rynek pełen jest mobilnych propozycji idealnych dla muzyków często przebywających w trasie czy miłośników inspiracji na łonie natury: począwszy od aplikacji na tablety czy smartfony typu Korg Gadget, po beatmakerskie odrzutowce w stylu MPC Live 2. Utwór może powstawać częściowo w kawiarni, pociągu czy toalecie, by po powrocie do studia dopracować go w preferowanym DAW-ie. Zwyczajnie, nie ma wymówki!
Większa częstotliwość ma jednak swoje minusy: im częściej pracujemy, tym więcej nieudanych produkcji własnego autorstwa przyjdzie nam usłyszeć. Warto oswoić się z tą myślą i uzbroić w cierpliwość w stosunku do własnej kreatywności.
Gdy jednak rodzimy pomysły w nieludzkich boleściach a kompozycja bardziej przypomina przewlekłe torsje niż twórcze uniesienie należy pamiętać o szeregu czynności niewymagających przypływu inspiracji a owocujących większą wydajnością. Może być to segregowanie sampli, przerabianie tutoriali, zrobienie porządku w nazewnictwie brzmień instrumentu, przekablowanie krosownicy, udoskonalenie mapowania MIDI w naszym templacie, sounddesign czy programowanie presetów najczęściej wykorzystywanych efektów w naszym DAW-ie. To techniczne zadania, jednak dzięki nim w przyszłości będziemy o kilkanaście kliknięć szybsi. A jak wielokrotnie się przekonaliśmy, prędkość produkcji to dla natchnienia być albo nie być.
GAS - Gear Acquisition Syndrome
Powszechnym hamulcem producentów muzycznych jest uzależnianie twórczości od wszelkiej maści czynników zewnętrznych: "kiedy pójdę na kurs produkcji na pewno wszystko się zmieni!" lub "z pewnością te wtyczki za 1000$ wyzwolą we mnie potencjał. Poczekam na Black Friday w listopadzie!" Najczęstszą wymówką bywa jednak sprzęt. Wertując co wieczór rozmaite kategorie sklepów muzycznych zza Odry i fantazjujemy o niedoścignionym brzmieniu, jakie wreszcie nas zadowoli. "Jeszcze tylko krosownica i 10 km kabli i można zaczynać!" "Mam 4 mono-synthy z dwoma oscylatorami i prawie tym samym LPF, może kupiłbym jeszcze jeden żeby się zainspirować…?" "Ale to zabrzmi gdy wreszcie kupię ten upragniony, vintage’owy sampler z 2MB ramu za 7 tysięcy euro i przepuszczę przez niego wszystkie perkusyjne one-shoty!". Jak się wyleczyć?
Przez moje ręce przewinęło się w ciągu ostatnich 15 lat ponad 120 syntezatorów, samplerów, kontrolerów i efektów. Wierzyłem, że wolne miejsce w pokoju to dowód na zbyt małą ilość syntezatorów. Kupowałem, testowałem, uczyłem się, sprzedawałem. Finalnie zostało ze mną 12 sprzętów, bez których zwyczajnie nie umiałbym pracować. Trzy lata temu postanowiłem: koniec z kupowaniem sprzętu. I mimo, że kilka syntezatorów od tego czasu nabyłem, przetestowałem, przesamplowałem i sprzedałem, to trzymam się dzielnie i na co dzień kieruję dewizą: wykorzystuj to, co już masz. Istnieje bowiem kilka tricków, dzięki którym da się wycisnąć z posiadanych sprzętów więcej niż dotychczas.
Przede wszystkim sprawdza się użycie instrumentu w zupełnie innym celu niż dotychczas. Stringmaszyna potrafi wydobyć z siebie piękne dolne rejestry, jeśli użyjemy kilku ciekawych kostek i octavera. Monosynth, który zazwyczaj wykorzystujemy do produkcji tłustych basów może okazać się znakomitym instrumentem perkusyjnym. Analogowa drummaszyna potraktowana kreatywnym przesterem jest w stanie wycharczeć interesujące melodie za pomocą odpowiednio nastrojonych tomów. Delay w odpowiednim ustawieniu może zadziałać jak doskonały, dziwaczny chorus. Grunt to nie stawiać przed syntezatorem zadań oczywistych. Imitować, eksperymentować, zaskakiwać samych siebie.
Dla tych jednak, którzy mimo wszystko muszą od czasu do czasu zrujnować domowy budżet polecam modyfikację instrumentu. Jeśli jesteśmy biegli w lutowaniu można pokusić się o samodzielne operacje, istnieje jednak sporo fachowców, którzy z chęcią podejmą się ciekawej przygody. Na rynku dostępnych jest sporo modyfikacji klasycznych syntezatorów. Są to konstrukcje przeróżnej maści: dodatkowe filtry (dla przykładu Moog Slayer Filter Mod dla Korga Poly-800), zwiększenie opcji modyfikacji brzmienia instrumentów perkusyjnych (jak Real World Interfaces dla Rolanda TR-808 lub Acidotribe dla Korga Monotribe’a) czy umożliwienie staremu syntezatorowi komunikację MIDI (jak modyfikacje Tubbutec dedykowane Rolandowi Juno 60). Poszukiwaczom mocniejszych wrażeń polecam wdrożenie się w temat Circuit Bending małych keyboardów Casio czy dziecięcych zabawek. Trzeba jednak liczyć się z tym, że nasz legendarny syntezator za kilka tysięcy złotych zostanie bezpowrotnie przewiercony, nacięty czy oklejony dodatkowymi elementami interfejsu. Dobra modyfikacja zwiększa możliwości instrumentu, czasem jednak obniża jego wartość w oczach pedantycznych kolekcjonerów.
Kolejnym pomysłem, który nierzadko przełamuje etap rutyny w relacji z instrumentem jest zaproszenie do współpracy osoby trzeciej. Wiadomo przecież, że syntezator jest jak zwierciadło - usłyszymy w nim tylko to, co sami słyszymy i potrafimy wykręcić. Oddanie instrumentu w ręce kogoś ulepionego z odmiennych doświadczeń muzycznych pomoże odkryć na nowo jego zapomniany charakter. W przypadku instrumentów obsługujących komunikaty System Exclusive możemy również śmiało skorzystać z tworzonych przez innych użytkowników banków brzmień, od których roi się internet.
Obojętne który z wariantów wybierzemy, od czasu do czasu warto zwyczajnie uzmysłowić sobie, że legendarne produkcje, których brzmieniu często bijemy pokłony powstały przy użyciu o wiele uboższego instrumentarium niż to, którym sami dysponujemy, na przykład… samego laptopa i słuchawek.
Zawsze się uczyć
Muzycy "klawiszowi" dzielą się zazwyczaj na dwa obozy: tych, którzy potrafią grać, ale traktują syntezatory niczym presetowe keyboardy, o których działaniu czasem nie mają zbyt dużego pojęcia, oraz tych, którzy wykręcają z elektronicznych sprzętów imponujące faktury, jednak nie rozumieją dowcipu o subdominancie w F-dur.
Nowy rok to wspaniała okazja na rozpoczęcie nauki teorii dziedziny, którą się zajmujemy. Harmonia, rytmika czy analiza form utworów to materie na tyle złożone i przy okazji tak interesujące, że ich znajomość stanowi wartość nie tylko warsztatową, ale i artystyczną. W tym sensie, że zjawiska teoretyczne mogą posłużyć nam za koncepcyjny bodziec, stawiając przed nami szereg problemów, z którymi możemy zmagać się w ramach utworu. Na przykład polirytmia triol ósemkowych zestawionych z szesnastkami - rytm ten może być niejako "tematem" naszej produkcji. Słyszeliście kiedyś akord tristanowski zagrany DX7-kowym padem? A szkoda. Czy średniowieczne zasady prowadzenia kontrapunktu pomogą nam poprowadzić linię kwasowego basu względem 909-kowej stopy? Pomogą, jeszcze jak.
Nie oszukujmy się: proces pisania muzyki to w zaskakującej większości przypadków wyważanie dawno otwartych drzwi. Skorzystajmy z mądrości zdolniejszych i bardziej kompetentnych twórców - sięgajmy po muzyczne pisma naukowe, czytajmy o XX-wiecznych technikach kompozytorskich, tajnikach harmonii. Mamy do czynienia z tysiącem lat tradycji, od której nie warto się odwracać. Muzyka to także język, którego zasad powinno nauczyć się nieco lepiej, jeśli interesuje nas precyzyjna, artystyczna wypowiedź.
A przy okazji nauki zadbamy i o to, co najważniejsze: poszerzanie muzycznych horyzontów i nasłuchiwanie w poszukiwaniu tego, co nieznane. Innymi słowy: słuchajmy muzyki. Tym oto banalnym i pustym truizmem żegnam się z Wami, drodzy czytelnicy, w roku 2021. Szczęśliwego Nowego Roku!