FOQL - Sprzętowy snobizm to nie moja bajka

26.08.2017 
FOQL - Sprzętowy snobizm to nie moja bajka fot. fot. Alicja Kochanowicz

FOQL dzieli się nami swoimi spostrzeżeniami na temat wciąż zbyt małej obecności kobiet na scenie muzyki niezależnej oraz zastanawia się nad tym w jaki sposób można zmienić ten stan. Ponadto mówi o tym w jakim stopniu surowe brzmienie jej produkcji jest efektem kilkuletniej edukacji muzycznej.

Pomówmy na początku o obecności kobiet na naszej scenie niezależnej. Dlaczego jest ich tak niewiele?

Na scenie elektronicznej jest ich rzeczywiście bardzo mało, a wynika to - moim zdaniem - tylko i wyłącznie z braku edukacji. Dziewczyny po prostu często boją się elektroniki, bo wmawia im się, że to nie dla nich. Kablami powinni zajmować się chłopcy, a one co najwyżej mogą śpiewać. Model  „facet producent i laska na wokalu” dominuje. Dlatego też powstał projekt Oramics, który współprowadzę z dwiema świetnymi polskimi producentkami VTSS i ISNT. Chcemy, po pierwsze, dawać dobre przykłady kobiet, które tworzą wspaniałą muzykę elektroniczną, a po drugie - zacząć organizować warsztaty, aby ośmielić młodsze od nas dziewczyny. Syntezatory czy soft to nie są rzeczy, które powinny być nacechowane płciowo. Tak samo, jak matematyka czy fizyka w szkole, a wszyscy wiemy dobrze, że tak właśnie jest: matma dla chłopaków, polski dla dziewczynek. Mam wrażenie, że w Polsce cały czas tak się dzieje. Nie mówię tutaj o samym środowisku sceny undergroundowej, bo ze strony środowiska muzycznego nic złego nigdy mnie nie spotkało, wręcz przeciwnie. Bardziej chodzi mi o uśpiony potencjał dziewczyn, które zostają wtłoczone w określone role społeczne, a ich talent  - zduszony w zarodku. Kolejną barierę wyznacza wiek. W Polsce pokutuje przekonanie, że kobieta kończąca 30 lat, która zajmuje się tworzeniem muzyki elektronicznej i graniem koncertów właściwie w każdy weekend, jest osobą niepoważną. Trzydziestolatka powinna mieć już troje dzieci, męża i nie zajmować się pierdołami. Wydaje mi się, że ageizm jest tu nawet większym problemem niż cokolwiek innego. I ponownie, nie są to zarzuty wobec ludzi sceny, gdyż to zazwyczaj osoby kumate. Chodzi o społeczną presję, której nie da się zignorować. Ja bardzo czuję jej ciężar.

Syntezatory czy soft to nie są rzeczy, które powinny być nacechowane płciowo. Tak samo, jak matematyka czy fizyka w szkole, a wszyscy wiemy dobrze, że tak właśnie jest.

Co można zrobić, żeby było inaczej?

Tak, jak mówiłam przed chwilą – przede wszystkim musimy edukować. Bardzo chcemy organizować różnego rodzaju warsztaty, ale na razie jesteśmy na etapie koncepcyjnym. Chętnie wrócę do tego tematu przy najbliższej okazji i to najlepiej w trójkę. Póki co, Oramics zaistniało na klubowej mapie jako impreza przedstawiająca żeńską reprezentację rodzimej sceny. Nie chcemy się jednak zamykać. Hermetyczna formuła nas nie interesuje. Przeciwnie – mamy zamiar przełamywać stereotypy przez działania pozytywne.  Dopiero jesteśmy na etapie zbierania zgłoszeń. Ja sama, przygotowując mixtape’y dla różnych rozgłośni radiowych czy portali, staram się, aby były one różnorodne, ale nie wchodzi tu w grę jakiś totalny parytet. Po prostu tak, jak dbam o to, by prezentować artystów z różnych części świata, tak samo przykładam wagę do tego, by eksplorować muzykę również na innych polach.

Ty w ogóle angażujesz się w wiele różnorodnych działań promotorskich, prawda?

Kiedyś pisałam recenzje książek z rozmaitych dziedzin, nie tylko tych o muzyce, ponieważ byłam studentką kulturoznawstwa i wydawało mi się, że może chcę zostać dziennikarką, jednak szybko mi przeszło. Najbardziej interesuje mnie to, co oddolne, pomijane przez wszelakie nurty, a co doskonale sobie radzi we własnym ekosystemie, pączkuje i żyje prawdziwą energią. Interesuje mnie to, co podziemne, szczere, niewydumane i nieprzegadane. Prawdziwa organiczna kultura, funkcjonująca w małych lokalnych środowiskach. Ta kultura, którą ignorują duże instytucje, ale może to i dobrze. Przynajmniej dzięki temu, że nas nie zauważają, zachowujemy totalną niezależność i nikt nie narzuca nam, co mamy robić.

A generalnie twoje zainteresowanie muzyką wynika z edukacji formalnej w tym zakresie?

Chodziłam do szkoły muzycznej osiem lat i skończyłam tzw. pierwszy stopień. Grałam na fortepianie, skrzypcach, a potem na altówce. Rzeczywiście szkoła bardzo mnie ukształtowała, dała mi pewne teoretyczne podstawy, wykształciła słuch i przede wszystkim pewną wrażliwość. Jednak szkoła muzyczna nauczyła mnie też bardzo szybko buntu. Niezbyt podobała mi się panująca w niej tyrania i od razu, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, uciekłam z niej. A mogłam to zrobić dopiero wtedy, gdy poszłam do normalnego liceum. Kiedy wyrwałam się z tego kieratu, zainteresowałam się punkiem, zimną falą, muzyką źródeł oraz elektroniką w rodzaju Underworld, FSOL czy Prodigy. Później, już na studiach, wkręciłam się w holenderskie electro, nową falę i techno. Ale tak naprawdę, po co komu te gatunkowe podziały…

Zobacz także test wideo:
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Wszystkim osobom dorastającym w latach 70. i 80. minionego wieku należąca do Panasonica marka Technics nieodmiennie kojarzy się z gramofonami oraz doskonałym sprzętem hi-fi.

W tej chwili na mój setup składa się Dave Smith PRO 2, Elektron Analog Rytm, Elektron Analog 4 i Arturia Minibrute, którą łączę poprzez CV z DSI PRO2.

Doświadczenia ze szkoły muzycznej pomagają przy pracy nad kolejnymi utworami?

Myślę, że tak choć szkoła muzyczna to doświadczenie niejednoznaczne. Z jednej strony wspaniałe bo daje warsztat i otwiera głowę na sfery, które bez muzycznej edukacji pozostałyby pewnie na zawsze zamknięte. W dziennej szkole muzycznej świetne jest też to, że dorasta się w raczej hermetycznej przestrzeni, która osłania przez sytuacjami, które wydaje mi się dość szybko są w stanie skazić czysty dziecięcy umysł. Z drugiej strony jest to też niestety po prostu tyrania – dość opresyjny aparat nauczania, o wiele bardziej niż klasyczna podstawówka, gdzie oczywiście również zawsze znajdzie się jakiś psychopatyczny matematyk czy coś w tym stylu, ale jednak wydaje mi się że w normalnej szkole rządy takiego tyrana łatwiej ukrócić. W szkole muzycznej profesorowie, którzy gnębią psychicznie swoich uczniów są chyba nie do ruszenia. Jest na to jakieś takie ciche przyzwolenie, coś jak w szkole baletowej – tak ma być i koniec. Bo trzeba być twardym. Mnie to bardzo męczyło, ale też nauczyło, że w życiu trzeba stawiać na swoim i iść własną ścieżką. Czasami za wszelką cenę. Być może jest to źródło mojej dość radykalnej postawy i szorstkiej muzycznej estetyki.

Twoje obycie z różnymi instrumentami klasycznymi sprawia, że w swojej dzisiejszej działalności chętniej sięgasz np. po syntezatory analogowe niż wtyczki VST?

Trochę tak i trochę nie. Trochę tak, ponieważ rzeczywiście lubię obcować z instrumentem i mieć nad nim fizyczną kontrolę, to dla mnie po prostu łatwiejsze. Z drugiej strony uważam, że soft również można wykorzystywać jak żywy instrument, bo to tylko kwestia podejścia, umiejętności i preferencji osobistych. Zawsze powtarzam – jak dla mnie, ktoś może grać na grzebieniu i jeśli mnie poruszy, to właśnie o to chodzi. Sprzętowy snobizm to kompletnie nie moja bajka. Obecnie zupełnie zrezygnowałam z softu, a Abletona używam jedynie do nagrywania i delikatnej obróbki. W tej chwili na mój setup składa się Dave Smith PRO 2, Elektron Analog Rytm, Elektron Analog 4 i Arturia Minibrute, którą łączę poprzez CV z DSI PRO2. Do tego mały mixer Mackie i to wszystko.

Które z tych narzędzi zabierasz ze sobą, kiedy jedziesz grać na żywo?

Co ciekawe, ten setup live to właściwie całe moje studio. Zazwyczaj zabieram ze sobą wszystko, prócz Arturii. Biorę nawet swój mikser. Moje koncerty to w 100% zagrana na żywo muzyka elektroniczna, nie loopy odpalane przy pomocy kontrolera. Myślę, że ludzie rozumieją tę różnicę – szczególnie gdy mają okazję zobaczyć, ile sprzętu wożę ze sobą. Niektórzy sugerują, że to wszystko nie jest mi potrzebne,  ponieważ to samo można osiągnąć na komputerze. Nie sądzę. Etap grania na sofcie mam za sobą i wiem, czym to pachnie. To nie dla mnie. Za dużo stresu kosztuje zastanawianie się, czy komputer za chwilę się nie zawiesi. Poza tym jest to też dość mocno ograniczające. Dlatego targanie ze sobą kilkudziesięciu kilogramów sprzętu, to dla mnie jedyne wyjście, by osiągnąć efekt, który mnie satysfakcjonuje i  sprawia, że jestem szczęśliwa.

Mówisz, że masz za sobą etap grania live actów głównie przy pomocy komputera. To czemu zdecydowałaś się jednak na analog?

Z prostej przyczyny – komputer zbyt często zawieszał mi się podczas koncertów. Korzystałam przede wszystkim z Abletona i softu Native Instruments. W tamtym czasie pracowałam także w dużej mierze na różnego rodzaju samplach – własnych, ale także found footage na licencji creative commons. Wykorzystywałam również manipulacje na starych taśmach i magnetofonie (jamniku Sony z szafy kolegi). Używałam kontrolera Akai APC 40, czyli klasycznego zestawu można powiedzieć. Przez jakiś czas próbowałam zsynchronizować się z Electribe’ami Korga. Okazało się, że to jednak instrumenty nie dla mnie. Po prostu jesteśmy niekompatybilni – ja i one. Swojego obecnego setupu nie zamieniłabym w tej chwili na nic innego.

Swoją muzykę często wydajesz na kasetach i wiem, że to mocno ograne stwierdzenie, ale z pewnością zauważasz renesans zainteresowania tym nośnikiem.

Tak, zdecydowanie można mówić o powrocie kaset. Widać to po bardzo dobrych wynikach sprzedaży firm, które je dystrybuują. Dla mnie kaseta ma szczególną moc dlatego, że jest egalitarna. Lubię w niej to, że cały ruch punkowy opierał się właśnie na taśmie i na niej wyrósł. Lubię jej niedoskonałość i to, że trzeba ją przewijać – sterylność mnie przeraża i nudzi. Kaseta potrafi też brzmieć bardzo dobrze, ale trzeba oczywiście wcześniej odpowiednio przygotować materiał oraz słuchać go na dobrym magnetofonie. Poza tym współcześnie wydawane kasety to zarazem piękne, kolekcjonerskie artefakty. Spójrz chociażby na to, jak wydaje kasety Pointless Geometry. To są małe dzieła sztuki, które przetrwają lata. Na pewno dłużej niż mp3.

Kaseta jest takim nośnikiem z charakterem, ale jej używanie często obarczone bywa ryzykiem różnego rodzaju błędów i niedoskonałości – to ci nie przeszkadza?

Zdecydowanie jestem wielką, obsesyjną fanką błędu. Uwielbiam brudne brzmienia i te momenty, kiedy słyszymy, że za elektroniką czy setem DJ-skim stoi człowiek, a nie robot czy algorytm. Błąd jest czymś bardzo cennym w epoce „przeprodukowanego”, wycyzelowanego hiperpopu.

A w jaki sposób poznajesz nowe urządzenia? Korzystasz z dołączonych instrukcji obsługi czy eksplorujesz ich możliwości metodą prób i błędów?

No jasne, że czytam instrukcje, a jak inaczej miałabym  poznać funkcjonowanie urządzeń? Tutoriale są czymś bardzo pomocnym, szczególnie kiedy przychodzi taki moment, że nie da się czegoś samodzielnie rozwikłać. To oszczędza wiele czasu i nerwów. Nie jestem jednak jakimś totalnym elektronicznym nerdem, często kieruję się chyba bardziej intuicją niż twardą wiedzą z zakresu elektroniki. Nie rozkręcam syntezatorów i nie gmeram w nich, chociaż bardzo chciałabym kiedyś nauczyć się np. circuit bendowania dziwnych starych, zabawkowych syntezatorków. To bardzo ciekawe zjawisko DIY.

W swojej muzyce zahaczasz o tematykę polityczną, jak np. na EP-ce "Mogherini Tears", nie boisz się, że z czasem ten głos w jakimś sensie straci na aktualności?

Nie zastanawiam się nad tym. Opowiadam o tym, czego nie akceptuję, a to zazwyczaj jest polityka. Żyjemy w czasach, które wymagają działania, nie sądzisz? Każda forma działania okazuje się dobra. Muzyka zawsze była polityczna, zawsze stanowiła formę sprzeciwu i nośnik idei. W tej kwestii nic się nie zmieniło i mam nadzieję, że nie zmieni.

Czasem zastanawiam się, na ile sama muzyka, wyabstrahowana z całego kontekstu i otoczki, może spełniać to zadanie.

Oczywiście, że może, nie mam co do tego wątpliwości. Harsh noise, czy to nie jest manifest w stanie czystym? Czy muzyka techno (brak tekstu) swoimi korzeniami nie sięga przypadkiem do kontrkulturowych treści? Nośnikiem politycznych treści muzyki nie musi być tekst czy okładka. To ludzie, identyfikujący się z określoną muzyką, niosą jej energię.

"Lower your expectations" album cover

Współpracujesz z kilkoma zagranicznymi labelami. Jak z tej perspektywy wygląda nasz rodzimy rynek?

Tak, współpracuję z kilkoma zagranicznymi oficynami, ale są to również oficyny podziemne jak te, z którymi mam do czynienia w Polsce. Różnica jest taka, że tam stać ich na wytłoczenie płyty winylowej, a publiczność jest na tyle liczna, że te płyty się sprzedają. Zazwyczaj podpisuje się  normalną umowę na wydanie płyty. Tam więcej ludzi chodzi na koncerty i ma otwarte głowy. Powiedzmy to sobie szczerze: Polaków nikt nie uczy słuchać muzyki, jesteśmy narodem muzycznych analfabetów,  którzy  zazwyczaj słuchają totalnego chłamu. Ale nie można się zniechęcać. W świecie internetu nie ma barier i możliwość nawiązywania artystycznych kontaktów jest nieprzewidywalna,  co fascynuje. Tym, czego brakuje na naszym rodzimym gruncie, jest większe grono osób z „otwartymi” głowami.  Ale spokojnie –  właśnie nad tym pracujemy.

Artykuł pochodzi z numeru:
Nowe wydanie Estrada i Studio
Estrada i Studio
sierpień 2017
Kup teraz
Star icon
Produkty miesiąca
Electro-Voice ZLX G2 - głośniki pro audio
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó