Marcin Cichy (Meeting by Chance) - W muzyce przypadek jest wskazany
Z pewnością dla większości osób interesujących się polską muzyką elektroniczną Marcin Cichy nie jest postacią anonimową a jeśli byłoby inaczej to zdecydowanie trzeba tą lekcje szybko nadrobić. Dobrym wprowadzeniem do tematu może być nasza rozmowa, w której wrocławski producent opowiada o swoim aktualnym projekcie Meeting by Chance oraz narzędziach towarzyszących mu w jego codziennej pracy.
Nazwa Twojego projektu sugeruje, że pozostawiasz w swojej twórczości wiele miejsca na przypadek. Rzeczywiście tak jest?
Meeting by Chance: Myślę, że ciągle jest to wypadkowa pomiędzy tym, co chcesz zrobić i właśnie – jakimś przypadkiem. Wydaje mi się, że generalnie muzyka robiona na komputerze cechuje się dużą dozą przypadkowości. Nie jest to przecież pisanie nut przy fortepianie, gdzie wyobrażasz sobie, w jaki sposób zagrają inne instrumenty. Dziś większość producentów w ogóle nie ma wykształcenia muzycznego i nie myśli takimi kategoriami, jak kiedyś. Muzyka tworzona na komputerze jest poddana nieco innym procesom twórczym, a przypadek stanowi ich bardzo istotną część. Już sama ilość brzmień jest tak duża, że świadomy wybór jednej z kilku tysięcy możliwości staje się prawie niemożliwy. Dopiero po bardzo długim czasie, kiedy nieco ochłoniesz i stworzysz bibliotekę brzmień, z jakich będziesz korzystać, można powiedzieć, że jest to odrobinę mniej przypadkowe, choć jednak ciągle takie będzie. Komputer jest narzędziem, które bezwzględnie wszystko kwantyzuje, więc – żeby zrobić coś niestandardowego – ten przypadek jest wręcz wskazany. Myślę też, że tylko w ten sposób cała elektronika może pójść do przodu, bo przynajmniej od 10 lat stanęła w miejscu i naprawdę nie wydarzyło się w niej nic znaczącego.
Pamiętam, jak kiedyś Envee mówił o tym, że czeka na jakiegoś „game changera”, czyli artystę, który zmieni dotychczasowy układ sił na rynku muzycznym. Widzisz jakiś kierunek, w którym mogłoby to pójść?
Wydaje mi się, że mamy do czynienia z ciągłymi przelewami wpływów. To wszystko stanowi ogromny biznes, a sama muzyka w zasadzie przestała się liczyć. Co jakiś czas pojawiają się sezonowe gwiazdy, które nie są w stanie niczego zmienić. Ciężko jest też przeskoczyć to, co zostało dotąd zrobione w muzyce – jeśli ktoś komuś się to uda, to wydarzy się coś naprawdę rewolucyjnego.
Ty raczej jesteś osobą, która trzyma rękę na pulsie prawda? Swego czasu prowadziłeś nawet stronę www.adsr.pl, gdzie na bieżąco pojawiały się informacje o wszystkich wydawnictwach jakie ujrzały światło dzienne na naszej scenie.
Zauważyłem, że nie ma w sieci jednego miejsca, gdzie można by znaleźć wszystkie informacje o tym, kiedy i jakie płyty wychodzą. Dotąd nie było wiadomo, skąd brać te informacje. Trzeba było wchodzić na witryny wytwórni i sprawdzać, co się dzieje. Zawsze myślałem o prowadzeniu jakiegoś bloga, więc zdecydowałem się stworzyć taką stronę. Oczywiście mam różne pomysły, jak można by to rozwinąć, jednak wolę o tym nie mówić, dopóki to się nie wydarzy. Jak ktoś ma więcej niż 20 lat, to już wie, że takich „opowiadaczy” jest bardzo wielu. Kiedyś było tak, że każda strona internetowa miała sekcje „linki”. Można było tam znaleźć podobne strony, a co za tym idzie ludzi, którzy myślą podobnie. W ten sposób wędrowałeś po internecie, a teraz każdy chce zagarnąć jak najwięcej miejsca dla siebie i nikt nie ma chęci na wymianę informacji. Żadnej wytwórni nie zależy na tym, aby promować inną oficynę. Czasy się zmieniły.
Trudno nie odnieść wrażenia, że to bardzo krótkowzroczne podejście.
To jest dokładnie tak, jak z jeżdżeniem samochodem spalinowym, kiedy wiesz, że zatruwasz środowisko, ale myślisz, że przecież tobie nic się nie stanie. Tak samo postępują muzycy, którzy za wszelką cenę chcą wykorzystać swoje 5 minut, ale nie tworzą w ten sposób żadnej kultury. A muzyka potrzebuje przecież kontekstu – punk rock był taki popularny, bo właśnie odnosił się do jakichś zmian kulturowych. To wszystko miało związek z rzeczywistym światem, a dzisiaj brakuje mi w tym człowieka.
Ta potrzeba spotkania powoduje, że chętnie zapraszasz innych artystów do swoich utworów?
Tak naprawdę, to wszystko jest jednak „by chance” – przypadkowe. Zauważyłem, że bardzo ciężko znaleźć osobę, która rzeczywiście chce współpracować. Ludzie, niestety, nastawieni są na konsumpcję i przez to wiele rozmów rozpoczyna się od „umownego podziału zysków”. Ciężko spotkać osoby podobnie myślące, które chcą zainwestować swój czas i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Najczęściej muzykę udostępnia się przecież za grosze i do tego bez żadnej nadziei na zwrot, bo nie oszukujmy się: sprzedaż w Polsce jest coraz niższa. W zasadzie, jeśli ktoś nie koncertuje, to jest to działalność stricte hobbystyczna.
A czy Ty nadal planujesz grać jako Meeting by Chance na żywo?
Planuję, ale niestety – podobnie jak zespół The Beatles był niewolnikiem utworu „Yesterday” – tak ja czuję się niewolnikiem formacji Skalpel. Ta łatka jest tak mocna, że w zasadzie jej zerwanie okazuje się niemożliwe. Obawiam się więc, że moje inne granie na żywo spotka się po prostu z brakiem zainteresowania. Dlatego nie chcę uruchamiać całej lawiny, czyli angażowania muzyków, grania prób i zorganizowania koncertu, który może okazać się pierwszym i jednocześnie ostatnim. Głupio mi wciągać w to innych ludzi, kiedy tak naprawdę niczego nie mogę im obiecać. Muzyki na świecie jest przecież tak dużo, że naprawdę niezwykle trudno się przebić. Do tego w Polsce zainteresowanie koncertami jest raczej niewielkie, więc generalnie trochę się tego obawiam, choć równocześnie bardzo chciałbym spróbować. Projekt Meeting by Chance też jest taki niezobowiązujący i trochę boję się, że kiedy przestanie taki być, to ja też stracę do niego serce.
Mówisz o tym, że czujesz się trochę jak „niewolnik” grupy Skalpel. Kiedy jednak obserwuje się Twoje solowe działania, trudno oprzeć się wrażeniu, że podejmujesz czasem dość niestandardowe próby zerwania z tą łatką. Chodzi mi chociażby o wydanie płyty bez okładki i opisu.
Tak, jak każde dziecko w pewnym momencie musi odłączyć się od swojej matki, tak ja – jako artysta – chciałbym wydawać solowe płyty i działać na własny rachunek. Pomimo 10 lat przerwy, jaką mieliśmy w Skalpelu, ludzie ciągle o nas pamiętają i pogodziłem się z tym, że zawsze będę kojarzony przede wszystkim z tym zespołem. Jednocześnie pociąga mnie idea anonimowej muzyki i stąd pomysł, o którym mówisz. Zastanawiałem się kiedyś, czy muzyka bez etykiety byłaby w stanie zainteresować odbiorcę. Niestety, żyjemy w czasach, w których każdy musi wyciągnąć rękę, powiedzieć „tu jestem!” i się przepychać.
Niedawno ukazała się twoja nowa EP-ka…
Tak i jestem z niej szczególnie dumny, ponieważ dostałem szansę współpracy z jedną z najstarszych niezależnych firm wydawniczych w Europie – Apollo Records. Jest to wytwórnia znana przede wszystkim ze współpracy z Aphex Twinem, Biosphere czy Cabarte Voltaire. Apollo jest też sub-labelem A&R, czyli wydawcy m.in. Jamesa Blake’a. No i tu znowu dałem szansę losowi, ponieważ anonimowo wysłałem do nich demo. Po 30 minutach dostałem odpowiedź od szefa wytwórni z propozycją kontraktu. Obecnie kończę pracę nad płytą długogrającą i trochę wbrew temu co powiedziałem wcześniej, mam nadzieję, że w 2018 będę mógł zaprezentować się jak najszerszej grupie odbiorców w odsłonie koncertowej.
Na początku naszej rozmowy, kiedy zastanawialiśmy się nad rolą przypadku w Twojej twórczości, w zasadzie cały czas mówiłeś o muzyce tworzonej na komputerze – to rzeczywiście Twoje główne narzędzie?
Nie ograniczam się, oczywiście, do jednej metody. Mam syntezatory, jednak faktycznie korzystam z nich coraz rzadziej. Kiedyś byłem bardziej radykalny i uważałem, że im więcej syntezatorów, tym lepiej, lecz teraz dążę do tego, aby wszystko zmieściło się w komputerze. To też jakiś znak czasu. Tym bardziej, że na przestrzeni lat muzyka trochę się zmieniła: kiedyś każdy mówił o tym organicznym brzmieniu, muzyka miała być ciepła, a teraz większość lubi wysoko brzmiące gęste hi-haty, nisko brzmiące uderzające stopy i basy. Umówmy się, że ostatecznie takiego efektu nie sposób uzyskać na sprzęcie analogowym.
Przyznajesz jednak, że Twoje podejście zmieniało się na przestrzeni lat.
Kiedy zbierałem sprzęt do mojego studia masteringowego, to były to wyłącznie analogowe narzędzia. Dopiero jakiś czas później zaczęły pojawiać się pluginy, na początku szczególnie equalizery, których używałem do odejmowania niektórych częstotliwości. Jak już wspominałem, żyjemy w czasach, kiedy wszystko trzeba robić szybko, a komputer sprzyja takiemu trybowi pracy. Zwłaszcza, jeśli pojawia się potrzeba poprawek, to wtedy posiadanie zapisanego preseta jest nieocenione. Czasem korzystam też z analogowego sprzętu, ale raczej „w drugim rzucie” – podczepiam go gdzieś na sam koniec i staram się go używać w jak najmniejszym stopniu.
Lubisz sprawdzać nowe narzędzia?
Kiedyś starałem się na bieżąco reagować na wszelkie nowinki sprzętowe, ale teraz czekam jedynie na jakieś przełomy. Ograniczam się zatem tylko do kilku firm, z których produktów korzystam. Moje perkusje to głównie BFD od Fxpansion. Jeżeli chodzi o basy, to przede wszystkim Trilian firmy Spectrasonic, ale też Monarka z Reaktora 6. Jeżeli chodzi o pluginy, to najczęściej używam fabfiltera, softube i flux. Staram się wykorzystywać jak najmniejszą ilość urządzeń, ale chcę poznać je jak najlepiej. Zazwyczaj jeżeli zauważę w danym narzędziu skomplikowany interface, to staram się je omijać.
To właśnie znakomite opanowanie narzędzi, których używasz, pozwala Ci bardzo szybko pracować.
Dawniej wiele moich utworów trafiało do szuflady, ale kiedy znalazłem na komputerze folder ze starymi aranżami z Cubase’a, to się przestraszyłem i stwierdziłem, że to nie ma sensu. Można się domyślić, że z czasem te aranże nie otwierały się w taki sposób, jaki chciałem i postanowiłem, że trzeba to wszystko wydawać. Płyty traktuję jak pocztówki, na które miło popatrzeć z perspektywy czasu. Nie ma co ukrywać, że jest to też konfrontacja z rzeczywistością, a tego staram się nie unikać.
Cubase to Twoje główne narzędzie?
Tak. Przywiązanie do tego programu zostało mi jeszcze z czasów, kiedy komputerem marzeń było Atari 1040 STE. W tamtym okresie na giełdach dostępny był przede wszystkim Cubase, zaś firma Steinberg była postrzegana jako bardzo profesjonalna. Czasem działam również w Abletonie, ponieważ zauważam jednak pewne ograniczenia w Cubasie, jak np. kontrola midi, gdzie ten quick panel wciąż nie jest funkcją marzeń. W podobny sposób, jak do programu Cubase, przyzwyczaiłem się do WaveLaba, po którego sięgam podczas pracy nad masteringiem.
Czy zajmujesz się też miksem?
Przede wszystkim masteringiem. Miks jest procesem na tyle długotrwałym, że mogę się temu poświęcać jedynie okazjonalnie. Od początku skoncentrowałem się na masteringu, ponieważ jest dla mnie zwyczajnie ciekawszy, a jeśli chodzi o miks, to realizuję się na tym polu w moich autorskich produkcjach.
Mówiłeś, że mastering wykonujesz w programie WaveLab. Opowiesz o tym dokładnie, czy nie chcesz zdradzać swoich patentów?
W zasadzie nie ma w tym żadnej tajemnicy, bo decydująca jest tu kwestia doświadczenia. W narzędzia przecież każdy może zainwestować, ale najpierw trzeba zrobić 200 czy 300 płyt, aby w ogóle zrozumieć, o co w tym chodzi.
Od czego w takim razie zaczynasz?
Na samym początku włączam płytę „w kontekście całości”: słucham wszystkich utworów w kolejności i próbuję ustalić, jaka myśl przyświecała artyście. Przyjąłem taką zasadę, że kiedy sięgam po equalizer i dochodzi do tego, że muszę włączyć czwarty parametr, aby coś jeszcze zmienić, to całość resetuję. Uważam, że wszystko można zrobić trzema. Staram się robić bardzo charakterystyczne, mocne ruchy, ale jak najmniejszą ilością parametrów po to, aby wszystkie fazy pozostawały ze sobą w zgodzie. Nie chodzi o to, żeby dążyć do perfekcyjnego brzmienia, bo takiego nie ma i za 20 lat może się okazać, że to, co robimy teraz, dla potomnych będzie nie do słuchania. Muzyka jest po to, żeby ją wydawać, a nie zastanawiać się nad tym, co jest źle zrobione.
Czy nad masteringiem pracujesz równie szybko, jak nad własnymi produkcjami?
Już pierwszego dnia staram się sfinalizować master tak, aby nazajutrz móc go na świeżo odsłuchać, zrobić korekty i kolejnego dnia wysłać do artysty. Mam już doświadczenie, które bardzo szybko pozwala mi stwierdzić, co jest nie tak.
Wcześniej mówiłeś, że w swoim studiu masteringowym gromadziłeś sporo urządzeń analogowych. Ciągle ich używasz?
Oczywiście. Mam trochę urządzeń lampowych firmy Esoteric Audio Research, która teraz chyba robi equalizery, bo przeszła do high-end audio. Jestem też właścicielem kompresora Smart Research C2, do tego equalisera IBIS, który ma świetną funkcję „color”, a poza tym jest 4 parametrowy, gdzie na każdy z nich możesz dorzucić własną ilość koloru. Jeszcze bardzo dobry limiter Chandlera TG1 wersja masteringowa, ma opcję THD, kiedy przestaje działać jak limiter, ale wprowadza tylko zniekształcenia harmoniczne. Z tego korzystam w bieżącej pracy nad brzmieniem, a jeśli chodzi o finalizowanie końcowe, to działam już cyfrowo.
Dlaczego?
Uważam, że limiter cyfrowy jest dużo lepszy niż analogowy, ponieważ łatwiej nad tym zapanować –można wrócić do wcześniejszych ustawień. Limiter jest często kluczowym urządzeniem i łatwo zepsuć jego ustawienia, zwłaszcza w nowej muzyce, gdzie jest bardzo dużo basu i wysokich częstotliwości. Mastering robi się łatwo, jak muzyka jest równa, wtedy bez problemu można coś odjąć. Często używam dwóch limiterów, jeden z większym attackiem, drugi – z mniejszym, żeby podciągnąć głośność. W „nowej muzyce” działa to czasem dużo lepiej niż kompresor.
Czy po wielu godzinach pracy z dźwiękiem masz jeszcze ochotę, żeby słuchać muzyki dla własnej przyjemności?
Rzeczywiście pracy jest sporo, więc – jeżeli już coś włączam dla siebie – to są to stare płyty, które bardzo lubię. Ostatnio np. Dizzie Gillespie i jego „Portrait of Jenny”. Często słucham eksperymentalnej muzyki, chociażby dość mało znanej grupy Badun z Danii czy angielskiej formacji Carus. To ciekawe, bo zrobili płytę, gdzie każdy jej egzemplarz zostaje wygenerowany w momencie, w którym ją kupujesz. Posługują się algorytmami, więc każda pojedyncza sztuka jest inna. I właśnie takie rzeczy interesują mnie najbardziej.