Jakub Pokorski
Z Jakubem Pokorskim spotkaliśmy się przy okazji wydania jego ostatniego materiału „Enfant Terrible”. Artysta mieszkający w Płocku podpisał to wydawnictwo pseudonimem Computer Say No, tym samym dając nam wskazówkę co do tematyki jaką porusza i przesłania jakie do nas kieruje.
Zgadzasz się, że Twój najnowszy album „Enfant Terrible” to dotychczas najcięższy brzmieniowo materiał, jaki wydałeś?
Jakub Pokorski: Trudno powiedzieć, choć rzeczywiście jest zdecydowanie inny niż większość dotychczasowych produkcji mojego autorstwa. Brzmienie tego albumu to efekt moich ostatnich poszukiwań nowej formy wyrażenia siebie. Na pewno słychać tam, że w ostatnim czasie bardziej zainteresowałem się muzyką z okolic dub i techno. Wydając ten materiał, starałem się odejść od tego, co robiłem wcześniej, chociażby ze względu na znaczną różnicę w stylistyce i środkach wyrazu. Nie jestem osobą, która kurczowo trzyma się jednej stylistyki, więc zmiana brzmienia stanowi dla mnie naturalną kolej rzeczy.
Sądzisz, że potrzeba ciągłego sprawdzania się w nowych warunkach jest niezbędna do rozwoju artystycznego?
Tak. Dla mnie jest to naturalne – trudno jest mi osiąść w jednym klimacie i gatunku, bo bardzo szybko nudzę się taką monotonią. Wiem, że podobne podejście ma całkiem spora liczba twórców muzyki elektronicznej, którzy prowadzą równolegle dwa, trzy lub więcej różnych projektów.
To pokazuje, jak kreatywne osoby są częścią tego środowiska.
Zgadzam się i sądzę, że taki tryb pracy jest możliwy dzięki pojawianiu się coraz to nowych narzędzi do tworzenia muzyki. Przynajmniej u mnie tak to wygląda. Nie mówię tu o sprzęcie analogowym, bo przecież trudno byłoby co chwila kupować zupełnie nowy. Chodzi mi o plugginy i aplikacje. Ostatnio bardzo często korzystam z iPada i działa to na mnie niezwykle inspirująco. Na podstawie jednej czy dwóch aplikacji potrafię wciągnąć się w jakiś klimat, który jestem w stanie później rozwinąć do rozmiarów jakiejś większej całości. Robienie czegoś nowego i uczenie się nowych instrumentów i ich możliwości to największa frajda. Czasami zastanawiam się, czy nie powinienem zostać testerem nowych instrumentów. Taka praca bardzo by mi odpowiadała.
Ostatnia płyta to właśnie w dużej mierze efekt pracy na iPadzie?
Zarys nowego materiału został stworzony przy pomocy aplikacji na iPada Elastic Drums. Mam oczywiście bazę sprzętową, z której zwykle korzystam i - generalnie rzecz ujmując - ostatecznie wszystko ląduje w komputerze, w Ableton Live. W tym programie kończę moje utwory, tam je miksuję i dopracowuję. Zwykle początek, zamysł i źródło to jakiś instrument zewnętrzny, bądź właśnie aplikacja na tablecie. To są te dwa główne źródła.
Praca przy użyciu takich narzędzi nie zmusza Cię do ciągłego przebywania w studiu.
Dokładnie. Znalazłem tę aplikację w jakimś artykule typu ranking najlepszych programów do robienia muzyki na iPadzie. Staram się przeglądać takie materiały, bo w ten sposób trafiłem na wiele ciekawych aplikacji. To chyba w ogóle było tak, że akurat pojechałem na wakacje i miałem ze sobą iPada. W krótkim czasie udało mi się stworzyć kilkanaście szkiców utworów. Na podstawie tych pomysłów dokończyłem później pracę już na komputerze.
Powiedziałeś, że zasadniczo opcje są dwie: iPad lub jakiś instrument zewnętrzny. Jesteś gitarzystą i na Twoich poprzednich płytach tych gitar było rzeczywiście sporo.
Szczerze mówiąc, ostatnio odsunąłem trochę od siebie ten instrument, choć oczywiście cały czas mam w studiu gitary, jeszcze z czasów kiedy grałem w kapeli rockowej. Czasem po nie sięgam, kiedy jammujemy sobie wspólnie z synem, który uczy się grać na perkusji. Wykluczyłem gitarę z projektów elektronicznych, ponieważ zależało mi, aby zachować pewną hermetyczność produkcji. Nie chciałem tworzyć połączeń, które nie zawsze się sprawdzają. Mam wrażenie, że gitara to instrument, który przez wiele osób jest bardzo negatywnie zaszufladkowany.
W takim razie z jakiego instrumentu zewnętrznego korzystasz teraz najczęściej?
W tym momencie używam przede wszystkim małych zewnętrznych syntezatorów jak Volca Bass, Waldorf Rocket czy Soulsby Atmegatron. Sygnał tych instrumentów przepuszczam przez Jomox T-Resonator, którego uwielbiam.
Jak to wszystko przełoży się na Twoje występy na żywo?
Aktualnie jestem w momencie przejściowym i sprzedałem bardzo dużą ilość sprzętu. Do tej pory zdecydowaną większość moich koncertów opierałem na Octatrack Elektrona. Ten sampler bardzo przypadł mi do gustu i przez ostatnie dwa czy trzy lata w zasadzie wszystkie moje występy na żywo były na nim oparte. Używałem go nie tylko jako samplera, ale też sekwensera midi do kontroli zewnętrznych syntezatorów. Kiedy gram na żywo, lubię mieć pod palcami gałki do kontroli brzmień czy basu. Być może to kwestia jakiegoś przyzwyczajenia czy nawet wygody – nie do końca potrafię się odnaleźć w kontrolowaniu instrumentów VST na żywo. Gdzieś mi to wszystko ucieka, tych możliwości jest za dużo i nie zawsze można je skontrolować zewnętrznym kontrolerem midi. Trudno jest błyskawicznie dotrzeć do tego, czego szukasz, chyba że wcześniej sobie wszystko poustawiasz. Natomiast ja wolę mieć 8 czy 10 gałek pod palcem, zawsze w tym samym miejscu, bez potrzeby szukania, przełączania się między widokami i grzebania w poszczególnych sesjach Abletona. Dlatego też zawsze wolałem używać samplerów, a nie korzystać z VST.
To też ciekawe, bo dla wielu producentów trudność stanowi przejście na granie analogowe.
Wydaje mi się, że potrafię zrozumieć tych, którzy opierają się na Abletonie, jeżeli chodzi o źródło kreowania dźwięku. Szczególnie w klimatach muzycznych zbliżonych do dub techno, gdzie gra się sporo dźwięków dronowych, szumiących gdzieś z tyłu i trudno byłoby je kontrolować na urządzeniach zewnętrznych. One również mają swoje ograniczenia. Wszystko zależy od efektu, jaki chcesz osiągnąć. Do części brzmień lepszy jest komputer, do części - analog. Podczas nagrywania płyty „Pirx” najlepszym urządzeniem był dla mnie zewnętrzny syntezator Elektron Sid Station, oparty na chipie z komputerów Commodore. Odwoływałem się tam do brzmienia lat 70 i 80, więc takie narzędzie było najbardziej odpowiednie, aby ten efekt osiągnąć. Każdy rodzaj muzyki ma swój charakter, który narzuca też wybór instrumentarium.
Staram się nie poruszać tematu Twojej byłej kapeli, ponieważ pojawia się on w praktycznie każdym wywiadzie i jesteś już pewnie tym zmęczony, ale to, o czym mówimy, czyli ten fizyczny kontakt ze sprzętem musi wywodzić się z tamtych czasów.
Zdecydowanie. Nie chcę w tym miejscu nikogo obrazić ani deprecjonować stylu muzyki czy rodzaju grania, ale wielu muzyków, którzy na co dzień grają w zespołach popowych czy rockowych, podchodzi z przymrużeniem oka do nazywania koncertami granie z laptopa. To oczywiście kwestia pewnej wiedzy i doświadczenia tych osób, bo każdy kto siedzi w elektronice wie, że można grać na żywo także przy pomocy samego komputera. Kiedy odszedłem z Lao Che i zaczynałem występować na żywo z moim elektronicznym projektem, chciałem, żeby rzeczywiście były to koncerty w pełnym znaczeniu tego słowa. Starałem się, aby jak najmniej ścieżek było puszczanych i odtwarzanych z samplera.
W tamtym czasie, kiedy zaczynałeś swoją solową działalność, musiałeś pewnie często tłumaczyć, że rzeczywiście grasz na żywo?
Kiedy zaczynałem, a było to już 10 lat temu, odbywałem na ten temat rozmowy. Dzisiaj już sporo w tym zakresie się zmieniło, chociaż kiedy rozmawiam z laikiem i mówię, że jadę grać koncert, to czasem z przymrużeniem oka zapyta, czy wciskam play i na tym kończy się moje „granie”. Z drugiej strony, z czegoś to się bierze i pewnie jest jakaś część artystów, których występy „na żywo” wyglądają właśnie w ten sposób. Kiedy jedziesz na duży festiwal zobaczyć gwiazdę X i trochę się na tym znasz, to widzisz od razu, że to nie koncert, a jakiś w 99% procentach odtwarzany set, bo jest zbyt idealnie, a światła oraz wizualizacje są dopasowane do muzyki, choć tego nie da się tak na żywo kontrolować. Wiadomo, że tam liczy się bardziej show i prawdopodobnie wielu osobom to w ogóle nie przeszkadza, bo najważniejsza jest dobra zabawa.
Podobne wrażenie pozostawił po sobie Flying Lotus, który podczas swojego warszawskiego występu wyszedł na scenę z laptopem i okazało się, że należy to traktować raczej jako widowisko audio-wizualne, a nie koncert sensu stricto.
No, właśnie o tym mówię. Wszystko pozostaje kwestią tego, czym ma to być. Bardzo lubię płyty Flying Lotusa – słychać tam, że jest to świetnie wyprodukowane (choć jak dla mnie za dużo przesteru). W każdym razie ciężko wymagać, żeby wszystko, co znalazło się na albumach, dało się zagrać na żywo. To kwestia, czego oczekujesz od artysty, na którego występ przychodzisz. Ja osobiście nie lubię udawać i myślę, że podobnie uważa wielu producentów. Ostatecznie jest to przecież najprzyjemniejszy aspekt takiego grania.
Do tej pory elementem wspólnym, który łączy Twoje płyty, były pojawiające się tam wątki fabularne – wspomniałeś o albumie „Pirx”, gdzie odwoływałeś się do postaci stworzonej przez Stanisława Lema. Czy na „Enfant Terrible” jest podobnie?
Ostatnia płyta jest zaprzeczeniem tego podejścia. Rzeczywiście, wcześniejsze wydawnictwa były oparte na jakimś konkrecie: książce, filmie czy osobie. Tutaj jest to bardziej abstrakcyjne. „Enfant Terrible” zdecydowanie nawiązuje do postaw społecznych i jest to materiał dotyczący obecnej sytuacji społecznej i politycznej. Sam tytuł płyty to odniesienie do takiego nieznośnego dziecka, które staje się dorosłą osobą, a nadal sądzi, że każdy jej kaprys zostanie spełniony.
A jak w tym kontekście możemy odczytać pseudonim, którym podpisałeś album?
Ten pseudonim to wyraz kontry i sprzeciwu. Tytuł został przeze mnie pożyczony z komediowego serialu „Little Britain”. Komputer jest metaforą sytuacji, w której stajesz wobec systemu, który mówi „nie” i jesteś bezradny.
Fabularyzacja jest więc ciągle obecna.
To prawda, ale – tak jak mówiłem – nie jest to odwołanie do żadnej powieści czy filmu. Tym razem wszystko jest oparte na „tu i teraz”. Jako obywatel tego kraju, który ceni sobie wolność wyboru i postępowanie według własnego sumienia, a nie pod dyktando suwerena, któremu wydaje się, że wie wszystko najlepiej. Nie zgadzam się z tym zupełnie i w ten sposób postanowiłem dać temu wyraz.
Wciąż pytam o wątki fabularne, ponieważ do tej pory był to Twój znak firmowy. O Twoich projektach można było nawet mówić jako o słuchowiskach.
Taka forma działania, kiedy mogę pracować na jakiejś podstawie, jest moim zdaniem bardzo interesująca. Z drugiej strony, ktoś może powiedzieć, że to wygodne podejście, gdyż czerpię z czegoś, co już zostało stworzone. Sądzę, że improwizacje i wariacje oparte np. na książce czy filmie mogą być ciekawe; dlatego dotychczas, przystępując do pracy nad płytą, miałem coś, do czego się odwoływałem. Był to konkret w postaci powieści, jak w przypadku albumu „Pirx” lub inne źródło, jak w przypadku projektu z Fischerle, gdzie stworzyliśmy materiał na bazie lekcji języka angielskiego ze starych winylowych płyt. W ten sposób powstała historia mieszczańskiej rodziny. Lubię pracować w ten sposób, a wynika to pewnie z tego, że przez wiele lat w Lao Che pracowaliśmy nad jakimś z góry określonym tematem. Zamiłowanie do koncept albumów zostało mi z tamtych czasów.
To rzeczywiście bardzo ciekawe, bo niekiedy Twoje pomysły zakładają też pewne ograniczenie formą, jak w przypadku płyty „0101”, która opierała się w dużej mierze na samplach z gier komputerowych.
Sam lubię płyty, na których utwory mają jakiś wspólny mianownik, kiedy mają podobne brzmienie, np. ograniczone do jednego rodzaju instrumentów. Właśnie tak było w przypadku albumu „0101”. Bardzo zapaliłem się do tego tematu, ponieważ sam w dzieciństwie uwielbiałem grać w gry. Jestem z pokolenia, które grało na maszynach takich, jak Atari czy Commodore, więc doskonale pamiętam niepewność, kiedy wgrywałem gry z kasety i czekałem, czy na pewno się uda. Postanowiłem oprzeć brzmienie płyty na 8 bitowych instrumentach i samplach z gier. Ten temat wydał mi się ciekawy i atrakcyjny dla słuchacza, bo nawet jeśli wolisz beletrystykę, to czasem sięgasz po literaturę faktu. Ja w pewien sposób starałem się stworzyć dokument muzyczny.
Ostatnio wyprodukowałeś całą ścieżkę dźwiękową do gry komputerowej.
Właśnie w związku z tą płytą zgłosił się do mnie Artur Mandras, który stworzył grę „Os Omega”. Jego dzieło bardzo mocno czerpie z lat 80, gdyż cała fabuła oparta jest na klimatach znanych np. z Atari czy Amigi. Bohater gry to zero-jedynkowy, binarny człowieczek, który przechodzi przez system operacyjny i ma różne przygody. Miałem z tego sporo frajdy.
Wtedy pracowałeś na samplach?
Nie, w przypadku tego projektu nie korzystałem z żadnych sampli. Wszystkie dźwięki były wyprodukowane od początku do końca przeze mnie. Artur przekazywał mi informacje, że jest zainteresowanie tym produktem za granicą, więc nie chciałem mieć później problemów z prawami autorskimi i wyprodukowałem całość sam. Korzystałem głównie z Soulsby Atmegatron oraz vst miniBit.
W ten sposób przeszliśmy od Twojej najnowszej płyty do pierwszego solowego materiału, bo to zamiłowanie do gier doskonale spina się z albumem „Kid 78”, który pełen jest nostalgii za dzieciństwem i tym, co już przeminęło.
To prawda, choć zupełnie nie gloryfikuję tamtych starych czasów. Chyba po prostu tak jest, że każdy najlepiej wspomina swoje dziecięce lata beztroski i braku obowiązków. Jak już kilkakrotnie mówiłem, lubię w swojej twórczości odnosić się do jakiejś bazy, a w przypadku „Kid 78” taką podstawą było dzieciństwo. To była moja pierwsza płyta solowa i znalazło się tam wiele melodii czy fragmentów, które tworzyłem przez wiele lat nie wiedząc, że kiedyś w ogóle to wydam.
Zakończmy naszą rozmowę, patrząc przed siebie: masz już pomysł na kolejny materiał?
Zawsze mam wiele pomysłów i rozpoczętych projektów. Chciałbym np. nagrać materiał na samych instrumentach strunowych z wykorzystaniem m.in. gitary hawajskiej z elektronicznym smyczkiem. To jednak melodia przyszłości.