Moo Latte - Rozciąganie rytmu
Moo Latte opowiedział nam co nieco o tym jak wygląda jego edukacja w Kopenhadze, gdzie powstało już całe środowisko kształcących się tam polskich muzyków. Poza tym przyznaje, że po ostatnim wydawnictwie „Sketchbook” zamierza zwrócić się w stronę rytmu innego niż 4/4, choć jednocześnie nie będzie zupełnie rezygnował z „połamanych” bitów w stylu J Dilli.
Jakiś czas temu w tygodniku Polityka (nr. 36, 06.09-12.09.2017) ukazał się artykuł Jana Błaszczaka „Polski jazz z importu”, gdzie opisuje on coraz liczniejszą grupę młodych, polskich jazzmanów, którzy zdecydowali się kontynuować swoją muzyczną edukację w Kopenhadze. Jak ty trafiłeś do Danii?
Moo Latte: W moim rodzinnym Toruniu poznałem Sebastiana Zawadzkiego, pianistę starszego ode mnie o dwa lata, który - jeszcze zanim ja skończyłem liceum - studiował już na wydziale jazzu w Odense. W tym samym czasie przyjeżdżał do Polski grać koncerty razem ze swoimi duńskimi kolegami. Kiedy zobaczyłem jeden z takich występów, pomyślałem, że też chciałbym spróbować swoich sił za granicą. Wyjazdy polskich muzyków do Danii to oczywiście nic nowego, ale - co ciekawe - wcześniej byli to raczej ludzie po studiach, którzy niejako chcieli poszerzyć swoje horyzonty. Natomiast dzisiaj muzycy tacy, jak Franek Pospieszalski i cała ekipa z jego sekstetu opisana w Polityce, to w większości osoby urodzone w roku 1992 (bądź później), którzy wyjechali od razu po szkole średniej. Zresztą podobnie było ze mną.
Sądzisz, że lepiej jest wyjechać od razu po maturze?
Myślę, że tak. Tym, co najbardziej zaskoczyło mnie po przyjeździe do Danii, był bardzo skrócony dystans między nauczycielem a studentem. Tego dystansu praktycznie nie ma. Nie chcę mówić, że na polskich uczelniach wszystko jest źle, bo wiem jedynie tyle, ile usłyszę od znajomych, ale wydaje mi się, że fajnie doświadczyć takiej relacji już na początku studiów. To bardzo pozytywnie wpływa na cały proces edukacji, bo nauczyciele nie boją się przyznać, że nie wiedzą wszystkiego i chcą uczyć się również od swoich uczniów. Bardzo często następuje obopólna wymiana informacji, co buduje zaufanie między kadrą a studentami. Poza tym zdarzają się wspólne projekty, a nawet koncerty grane razem z wykładowcami.
Co jeszcze było dla ciebie największym zaskoczeniem po wyjeździe z Polski?
Luźny system oceniania, który traktowany jest tutaj jedynie jako biurokratyczny obowiązek. Główny nacisk położony jest na to, żeby szlifować swoje mocne strony, a nie łatać dziury i nadrabiać zaległości z innych dziedzin. Wszyscy najwięksi artyści są bardzo dobrzy w jednym, konkretnym elemencie i w ten sposób wykształcili swoje brzmienie. Prawdopodobnie nie doszliby do miejsca, w jakim teraz są, gdyby ktoś stał nad nimi z pałką i mówił, że muszą robić inne rzeczy co najmniej na jakimś określonym poziomie. To wszystko sprawia, że w trakcie tych ostatnich 5 lat, kiedy studiuję, ani przez moment nie czułem się, jakbym był w szkole.
Wcześniej kształciłeś się muzycznie?
Odkąd skończyłem 7 lat, zacząłem chodzić do szkoły muzycznej pierwszego stopnia w Toruniu, gdzie grałem na skrzypcach. W tamtym okresie traktowałem to niestety raczej jako przykry obowiązek, bo wolałem tak, jak moi rówieśnicy, grać w piłkę lub na komputerze. Poza tym mało chłopców w moim wieku wybierało naukę gry na skrzypcach i ja też ostatecznie zdecydowałem się na gitarę, która wydawała mi się trochę bardziej „cool” instrumentem. Wtedy zacząłem nieco bardziej samodzielnie myśleć o tym, co chciałbym robić muzycznie. W konsekwencji rzuciłem szkołę muzyczną, poszedłem do liceum ogólnokształcącego, ale wciąż byłem aktywny – grałem w różnych garażowych zespołach. Więc „zajawka” na granie muzyki, która w Polsce nazywana jest rozrywkową, a przez Duńczyków rytmiczną, cały czas była obecna.
Niedawno wspólnie z Filipem Kalinowskim spotkaliśmy się z Michałem Urbaniakiem i on też mówił, że tworzy „muzykę rytmiczną, nazywaną niekiedy jazzem”.
Dokładnie. Chodzi o muzykę, która nie pochodzi od typowo zachodniego kanonu muzyki klasycznej, czyli zawiera się w tym nawet folk, jazz, blues i wszystkie afroamerykańskie nurty. Jakoś na początku liceum zacząłem coraz bardziej interesować się produkcją. Pamiętam, że miałem wtedy pierwszą kartę dźwiękową, bodajże była to Creative Sound Blaster. Bardzo toporna, ale przynajmniej mogłem już coś nagrać w Audacity – przy pomocy mikrofonu służącego do rozmów przez Skype nagrywałem wielościeżkowe partie gitar. Później zacząłem odkrywać inne instrumenty, wtyczki i programy, a w 2012 roku wyprowadziłem się do Odense, gdzie poszedłem na Akademię Muzyczną do klasy gitary jazzowej. Na trzecim roku pojechałem na wymianę do Reykjaviku, gdzie mieszkałem przez rok. Tam bardziej na poważnie zacząłem myśleć o sobie jako o producencie i kompozytorze. Ostatecznie przeprowadziłem się do Kopenhagi i zdałem na nowe studia magisterskie na wydziale Music Creation, czyli połączenie produkcji, kompozycji i song writing’u. Oprócz mnie na roku jest 13 innych osób i każdy robi swoje rzeczy. Studiowanie polega na tym, że całą grupą spotykamy się raz w tygodniu, a podczas zajęć każdy pokazuje, nad czym pracuje. Ma to bardziej formę dyskusji o samym zamyśle, a nie o jakichś technicznych aspektach, ponieważ każdy z nas robi zupełnie inny typ muzyki i korzysta z zupełnie innych środków. Taki bardziej „filozoficzny” charakter tych zajęć bardzo mi odpowiada.
(fot. Aleksander McGregor)
Ale macie też zajęcia z miksu czy programów takich, jak Ableton?
Są tzw. fakultety. W zeszłym semestrze chodziłem na zajęcia z miksu, jednak było to mało godzin, a poza tym, jeśli kierunek ma być dla każdego, to zawsze będą to tylko podstawy. Jeżeli chodzi o Abletona, to również są odpowiednie kursy, ale wydaje mi się, że służy to przede wszystkim zaszczepieniu ciekawości w studentach, a nie zgłębieniu jakiejś konkretnej techniki czy umiejętności.
To oznacza, że przychodząc na te studia, musisz mieć już opanowany konkretny zakres wiedzy – jest duży odsiew?
Tak, kiedy zdawałem było 200 chętnych, a jak wspominałem wcześniej na moim kierunku jest nas 14. Na tę Akademię zdaje wiele osób z różnych stron świata, ale i z różnych światów muzycznych – wykładowcy wybierają sobie uczniów, którzy już wiedzą, co chcą osiągnąć, a nie tylko takich, którzy wykazują się umiejętnościami. Głównym kryterium, jakim kierują się wykładowcy przy rekrutacji, jest obecny już u zdającego pomysł na siebie oraz w jakimś stopniu charakterystyczne, indywidualne brzmienie. Ważna jest też ciekawość, dociekliwość i chęć pogłębiania swojej wiedzy w obrębie często wąskiego zakresu. Kadra patrzy również na to, aby student już podczas studiów stawał się aktywny na scenie muzycznej i był w stanie, po zakończeniu edukacji, z powodzeniem uprawiać muzyczny freelancing.
Rozumiem, ale przecież tych wszystkich narzędzi po prostu trzeba się nauczyć. Jak to zrobiłeś?
Myślę, że mogę określić siebie jako „dziecko tutoriali”. W zasadzie odkąd pamiętam, łatwiej przyswajałem wszystko w ten właśnie sposób niż kiedy na jakimś kursie pokazywano mi konkretną technikę. W takich przypadkach zawsze łączyłem technikę z przykładem i nie potrafiłem jej później należycie wykorzystać. Natomiast ucząc się z tutoriali szukam takich materiałów, które pozwolą mi rozwiązać dokładnie taki problem, na jaki trafiłem. Wcześniej powiedziałem o „filozoficznym” charakterze zajęć, ale być może to złe słowo – chodziło mi o pokazywanie perspektywy tego, w jaki sposób możemy odnieść się do aktualnej sytuacji w muzyce, co możemy wnieść do niej nowego i jak nie powtarzać utartych schematów. To mi się podoba, ponieważ nikogo nie ogranicza, a jedynie stymuluje kreatywność i pobudza do tego, aby stworzyć coś nowego i autorskiego. A przecież dzisiaj właściwie każdy problem techniczny jesteśmy w stanie rozwiązać sami, chociażby przy pomocy dostępnych w internecie tutoriali.
Opowiedz w takim razie, z jakiego sprzętu korzystasz na co dzień.
Moim głównym narzędziem jest komputer MacBook Pro Retina. Do tego dochodzi interface Focusrite Scarlett 2i4, monitory EVE Audio SC205, prosty gramofon do samplingu Numark PT01. oraz Roland SP-404sx i Korg PadKONTROL do bębnów. Myślę, że ten Korg jest bezkonkurencyjny, jeśli chodzi o czułość padów. Ponadto gram na gitarze i kilku innych instrumentach.
Nigdy nie miałeś MPC?
Swego czasu testowałem MPC Element oraz Renaissance, czyli serię kontrolerów podłączanych do komputera, ale - szczerze mówiąc - jakoś mnie to nie wzięło. Brakowało mi tzw. visual response, tj. tego, że od razu widzisz, co dzieje się na ekranie. Myślę, że to pobudza kreatywność, bo nawet kiedy czegoś nie słyszysz, to możesz wyobrazić to sobie wizualnie i czasem wychodzą z tego fajne rzeczy. Jeśli chodzi o klasyczne MPC, to nigdy nie miałem motywacji, aby zmieniać swój workflow aż tak drastycznie. Zauważyłem też, że wielu muzyków grających na tym sprzęcie ma bardzo boom bap’owe brzmienie, a ja wolę delikatne „smeranie” i drobne perkusyjne smaczki.
Wspominałeś nie tylko o żywych instrumentach, ale też o samplingu.
Mam zwyczaj podobny do tego co pokazują na kanale Mass Appeal w cyklu filmów „Rhythm Roulette”. Lubię chodzić do pobliskiego sklepu z winylami, gdzie raz w miesiącu przypada jeden tydzień, kiedy można dostać 30 winyli za 100 koron, czyli jakieś 50 zł. Najczęściej wybieram płyty po okładkach i później w domu, kiedy już skończę pracę nad innymi rozgrzebanymi rzeczami, wybieram którąś ze świeżo zakupionych płyt i zastanawiam się, co można z tymi dźwiękami zrobić. Najczęściej biorę jakiś niedługi fragment, który mogę pociąć i spitchować w taki sposób, że powstaje dwu lub czterotaktowy loop. Później za pomocą moich własnych instrumentów czy Rhodesa MK1, do którego mam dostęp w szkole, nadaję tej próbce jakiś nowy kontekst harmoniczny i brzmieniowy. Mam też koszyk pełen różnych „przeszkadzajek”, który dostałem od dziewczyny i kiedy dodam jeszcze ich brzmienie, to powstaje bogate spectrum i robi się już tak gęsto, że czasem sampel znika i mogę go usunąć. Do tego dochodzi stopa oraz werbel i powstaje loop, który trafia do mojej bazy, a stąd później gram na żywo.
A korzystasz z wtyczek VST?
Jeśli chodzi o wtyczki, to w zasadzie nie używam wirtualnych instrumentów i brzmień – wszystko staram się nagrywać na żywych instrumentach lub ewentualnie wycinam jak najkrótsze próbki z winyla i później gram je na klawiaturze Akai mpk25. Do nagrywania instrumentów używam Zooma H2, którego mam już od 10 lat, ale nadal służy mi doskonale. Bardzo cenię sobie fakt, że kiedy podłączam go przez USB, to staje się interface’m audio. Podoba mi się też to, że ma taki „reporterski” charakter – mówi jak jest. Później można z tym brzmieniem sporo zrobić. Często nagrywam instrumenty w różnych miejscach i staram się nie unifikować brzmienia tych pomieszczeń, tylko w jakiś kreatywny sposób miksować te nagrania.
W jaki sposób to robisz?
To, co zostało nagrane dalej od mikrofonu, naturalnie układam w dalszych planach miksu, nawet jeśli jest to linia melodyczna, która – co oczywiste – powinna być wiodąca. Natomiast nagraniom bliższym, tym o większej prezencji, pozwalam przejąć kontrolę nad motoryką utworu. Jest to w pewien sposób mój dogmat, za którym w większości przypadków się trzymam, choć nie ukrywam, że eksperymenty i wywracanie tego zamysłu do góry nogami przynosiło równie satysfakcjonujące rezultaty.
Które z wymienionych narzędzi towarzyszą ci podczas grania na żywo?
Grając na żywo głównie używam Abletona Live w wersji Standard, kontrolera APC40 MK1, wspomnianych wcześniej padów Korg PadKONTROL oraz samplera SP-404sx. Ostatnie kilka setów wzbogaciłem również o gitarę basową. Proces przygotowania utworów, które wykonuję na żywo zaczyna się już na poziomie samej produkcji. Każdy z bitów dzielę na oddzielne ścieżki, bębnów, perkusjonaliów, elementów harmonicznych, sampli i przeróżnych smaczków. W ten sposób w jednej sesji w Abletonie mogę połączyć dowolne elementy z różnych utworów, a co za tym idzie, tworzyć spontanicznie zupełnie nowe kompozycje, oczywiście wiele pomysłów na te połączenia powstaje przed koncertem, ale zawsze zostawiam sobie pole do improwizacji i podjęcia jakiegoś ryzyka. W ten sposób połączone elementy wzbogacam często o nową linię basową, którą gram i loopuję na żywo, nadając wszystkiemu nowy kontekst harmoniczny. Można więc powiedzieć, że loopy stanowią dużą część moich setów, ale traktuję je jak składniki, dzięki którym mogę „ugotować” zawsze coś nieco innego. Oczywiście czasami zwyczajnie gram stworzony już wcześniej bit czy utwór, lub nawet odpalam jeden loop, daję sobie i publiczności odpocząć, złapać oddech i pobujać się razem z nimi.
Twoje ostatnie produkcje to takie „połamane” bity, w których słychać echa tego, co robił J Dilla. Czy chcesz dalej eksplorować ten kierunek?
Szczerze mówiąc, po ostatnim albumie „Sketchbook” czuję, że trochę wyczerpałem temat na tym poziomie, na jakim jestem. Oczywiście nadal będę robił takie kawałki , ale głównie dla przyjemności, bo chciałbym pójść w stronę rzeczy trochę innych rytmicznie – bardziej związanych z muzyką afrykańską i posiadających nieco szybsze tempo. Nadal będzie to - jak powiedziałeś - „połamane” rytmicznie, ale niekoniecznie na zasadzie 4/4. Zawsze fascynowało mnie rozciąganie rytmu i teraz chciałbym poświęcić temu trochę więcej czasu. Myślę, że nie licząc projektów z innymi ludźmi, będę starał się odejść od stricte instrumentalnego hip hopu. Przynajmniej przez kilka najbliższych miesięcy.
Taka stylistyka lo-fi jest teraz bardzo popularna.
Pamiętam, jak kolega powiedział mi o kanałach na YouTube pokroju „STEEZYASFUCK”, gdzie 24 godziny na dobę puszczane są takie bity lo-fi. Wtedy zrozumiałem, jak wiele osób się tym zajmuje i jak ogromna jest to scena na świecie. To też ciekawe, jak dużą rolę na tej scenie pełni Daleki Wschód. Zastanawiam się, z czego to wynika – być może nie bez znaczenia było to, że Nujabes zmarł w tym samym miesiącu, co J Dill’a. Tak to sobie tłumaczę, że ta „ikonizacja” J Dilli jakoś uwzniośliła też Nujabesa i tym samym, w jakiś przedziwny sposób, kultura Japonii połączyła się z takim west coast’owym brzmieniem.
(fot. Izabela Rogowska_Good Vibe Festival)
A skoro zamierzasz trochę odpocząć od tych bitów to znaczy, że planujesz zwrócić się bardziej w kierunku jazzu?
Rzeczywiście aktualnie pracuję ze świetnym pianistą Arturem Tuźnikiem. W tym projekcie chcę jeszcze wyraźniej podkreślić mój background jazzowy, bo jako taki gitarzysta jestem aktywny cały czas. Niebawem ruszam w trasę koncertową z międzynarodowym kwintetem duńskiego basisty Kennetha Dahla Knudsena – zagramy 10 koncertów w 5 krajach Europy. Jeśli jednak chodzi o autorski projekt jazzowy, to jeszcze dam sobie trochę czasu. 3 lata temu nagrałem materiał ze swoim septetem Massaka Storytelling Ensemble, ale ostatecznie nigdy nie opublikowaliśmy go w całości. Była to bardzo fajna ekipa, która świetnie uchwyciła mój ówczesny zamysł i kompozycję, jednak zdecydowałem się wstrzymać cały projekt. Uważam, że aby nagrać tego typu album, musisz mieć pomysł i przede wszystkim historię do przekazania odbiorcom, a są to w moim przypadku inne historie niż te, które opowiadam na albumach producenckich.
Na pewno śledzisz to, co dzieje się teraz w jazzie na świecie i w Polsce.
Jasne, ale - szczerze mówiąc - jestem dość znudzony tym, co oferuje scena z Los Angeles, szczególnie głośne teraz nazwiska, jak Terrace Martin czy Kamasi Washington. To nie moja bajka, choć jazz jest mi szalenie bliski. Retro stało się jakimś nowym odkryciem i aktualnie mamy czas powrotu do lat 70. czy 80., kiedy powstawało fusion i smooth jazz. Cenię sobie formacje, które pomimo tego trendu potrafią wypowiadać się muzycznie swoim głosem. Trochę głupio mi to mówić, bo od niedawna gram na stałe z chłopakami z Bitaminy, ale - moim zdaniem - to aktualnie najlepszy polski zespół. Obecnie zasilam skład chłopaków jako gitarzysta, lecz już niedługo będziemy również eksperymentować z wykorzystywaniem przeze mnie samplerów. Kiedy jakieś dwa lata temu usłyszałem „Plac Zabaw”, to padłem – tam oczywiście słychać wpływ tego west coast’u, ale przy tym jest to bardzo polskie. Szalenie mi się to podoba, bo przecież w jazzie jest tylu fajnych artystów, którzy robią coś świeżego, a nie powtarzają jedynie to, co już dawno zrobił Robert Glasper. Kiedyś inspirowałem się tymi brzmieniami i przyznaję, że czasem jest mi trudno wydostać się z tego muzycznego sosu, jednak warto. Wierzę, że naprawdę można to wszystko popchnąć jeszcze bardziej do przodu.