19.07.2016 
Chloe Martini

Z Chloe Martini rozmawiamy m.in. o tym jak wygląda praca nad płytą dla artysty z mainstreamu oraz czemu wciąż nie wydała długogrającego albumu. Ponadto producentka dzieli się z nami wrażeniami z występu na festiwalu Eurosonic i mówi czym jest dla niej „prawdziwy” live act. 

Przynajmniej o kilku artystach z naszego kraju możemy powiedzieć, że ich twórczość jest bardziej rozpoznawalna zagranicą niż w Polsce. Myślę, że obok producentów takich, jak Klaves czy Pham, właśnie Ty możesz służyć jako przykład tego zjawiska.

Chloe Martini: To prawda. Sądzę, że czynnikiem, który o tym decyduje, jest moja współpraca z brytyjską agencją bookingową. Nie stoi za tym żadna niesamowita historia – mój manager po prostu trafił na moje konto na Soundcloudzie i zaoferował swoje usługi. Nie bez znaczenia dla sytuacji, o której mówisz, jest też to, że gram głównie zagranicą. W Polsce tych występów mam zdecydowanie mniej.

Żadna z naszych krajowych wytwórni nie kontaktowała się z Tobą?

Oczywiście pojawiały się różne propozycje, jednak ja od zawsze wiedziałam, że moim głównym celem jest rynek globalny. Nigdy nie chciałam ograniczać się jedynie do Polski.

Można więc powiedzieć, że ten stan rzeczy wynika z Twojej świadomej decyzji.

Na pewno, chociaż muszę powiedzieć, że propozycje, które otrzymałam z zagranicy, były dużo bardziej konkretne niż zapytania z Polski. Wcale nie musiałam jakoś specjalnie o nie zabiegać. Wcześniej wymieniłeś Pham’a – myślę, że zarówno w moim, jak i w jego przypadku, o tym zainteresowaniu zagranicznych wytwórni zadecydowały nasze bardzo popularne remiksy, które „pchnęły” nas w kierunku większej rozpoznawalności.

Kiedy się spojrzy na Twoją ostatnią EP-kę „Private Joy”, wygląda na to, że koncentrujesz się teraz głównie na współpracy z wokalistami.

Zdecydowanie. W tym momencie taka współpraca jest dla mnie priorytetem:  chcę robić piosenki, a nie jedynie instrumentale.

Zobacz także test wideo:
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Wszystkim osobom dorastającym w latach 70. i 80. minionego wieku należąca do Panasonica marka Technics nieodmiennie kojarzy się z gramofonami oraz doskonałym sprzętem hi-fi.

Miałaś okazję spotkać się z nimi w studio?

Jeżeli chodzi o „Private Joy”, to niestety, ale współpraca odbywała się wyłącznie online. Wszyscy wokaliści, którzy pojawili się na tej EP-ce, są z zagranicy i kontakt bezpośredni był w tamtym czasie niemożliwy.

Nie myślałaś, żeby spróbować połączyć siły z polskimi piosenkarzami? Dużo łatwiej byłoby właśnie o ten bezpośredni kontakt.

Jasne, myślałam o tym i w przyszłości chciałabym to zrealizować, jednak raczej nie przy nagrywaniu mojej płyty. Być może uda się to zrobić w ramach jakiejś rodzimej kompilacji albo innego projektu. Moje autorskie rzeczy są silnie ukierunkowane na zagranicę i nawet jeśli polski wokalista śpiewa po angielsku, to niestety, ale w wielu przypadkach po prostu słychać, że to nie jest jego pierwszy język. Osobiście niezbyt mi się to podoba. Poza tym dzięki współpracy z zagranicznymi piosenkarzami coraz częściej mam dostęp do artystów, którzy funkcjonują w mainstreamie. Powoli coś w tym kierunku udaje się osiągnąć, co utwierdza mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie.

Szykuje się jakaś ciekawa kooperacja?

Ostatnio miałam okazję pracować nad albumem Vanessy White, czyli artystki, której na pewno nie znasz, ale być może słyszałeś o bardzo popularnym girls bandzie z Wielkiej Brytanii, czyli The Saturdays. Stylistycznie jest to pop à la Spice Girls, tylko w bardziej współczesnym wydaniu. Vanessa jest jedną z członkiń tej formacji i zdecydowała się na karierę solową. Płyta, przy której miałam okazję pracować, będzie dużo bardziej ukierunkowana na r&b, czyli na zdecydowanie najbliższe mi brzmienia.

fot. Ignacy Śmigielski

Rozumiem, że ta współpraca również odbywała się zdalnie?

Nie, akurat w tym przypadku był to tzw. writing camp. Spędziłam w Londynie dwa tygodnie, gdzie uczestniczyłam w szeregu spotkań z innymi producentami i song-writerami. Wspólnie pracowaliśmy nad kształtem poszczególnych utworów.

Jest to standardowa praktyka dla dużych wytwórni?

Dokładnie, tym bardziej jeśli chodzi o te największe gwiazdy, jak np. Rihanna, która może mieć takich „obozów” do jednej płyty nawet kilkadziesiąt. Wtedy potencjalnych utworów na album powstaje od 300 do 500 i dopiero z nich wybiera się najlepsze kompozycje. Być może to trochę smutne, że działa to na zasadzie „fabryki”, ale dla mnie osobiście jest to fajna rzecz i bardzo pożyteczne doświadczenie.

Możliwość uczestniczenia w takim przedsięwzięciu jest pewnie niedostępna dla producentów wydających swoją muzykę w polskich wytwórniach.

Szczerze mówiąc, nie pamiętam, jak było akurat w tym przypadku, ale bardzo często ludzie z dużych wytwórni sami szukają młodych producentów, którzy mogą zaproponować ich gwiazdom coś nowego i świeżego. Ja miałam nawet okazję zrobić jeden numer dla Rihanny, ale prawdopodobnie nawet go nie usłyszała – myślę, że został odrzucony przez kogoś z wytwórni. Na tym przykładzie widać, jak ogromna jest to operacja, bo skoro ja dostałam szansę zrobienia dla niej utworu, to na cały album musiało pracować przynajmniej kilka tysięcy osób.

Mówiłaś, że podczas Twojego pobytu w Londynie pracowałaś wspólnie z autorami tekstów. Miałaś wpływ na to, o czym będzie dany utwór?

Wyglądało to w ten sposób, że przychodziłam do studia, mając już jakiś pomysł na kawałek. Siadałam do komputera i tworzyłam bit, który inspirował do działania song-writera. Wtedy też zaczynaliśmy rozmawiać, o czym ten utwór mógłby być i jaki kierunek powinniśmy obrać.

Nazwałaś ten rodzaj pracy „fabryką”, ale z pewnością, mimo wszystko były to też bardzo inspirujące spotkania.

Jak najbardziej. Przede wszystkim miałam okazję spotkać ludzi, którzy pracowali z masą innych znanych i ciekawych wokalistów. To był tak naprawdę mój pierwszy moment styczności z czymś takim, ale wiem, że są artyści, którzy sami piszą swoje utwory i stopień ich zaangażowania jest zdecydowanie większy. Vanessa też uczestniczyła w niektórych sesjach, nagrywając wersje demo wokali. Wracając jeszcze do kwestii, którą poruszyłeś, to ten bezpośredni kontakt z artystą jest bardzo istotny i sytuacja, w której spotykasz się z drugą osobą w studiu nie ma porównania ze współpracą na zasadzie wymiany plików i e-maili. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Z jakich narzędzi korzystali producenci, których spotkałaś w Londynie?

Logic bądź Ableton to standard. Oczywiście wszyscy pracują też na MacBookach. Kiedy zobaczyli, że uruchamiam mojego Fruity Loops’a, byli w ciężkim szoku. Niestety muszę przyznać, że przy takiej współpracy te różnice stwarzały prawdziwe problemy, bo sama wymiana ścieżek stanowiła niemałą trudność.

To doświadczenie nie przekonało Cię do zmiany programu?

Już kiedyś próbowałam przesiąść się zarówno na Abletona, jak i Logic’a, ale są to jednak zupełnie inne programy. Robienie bitów jest zdecydowanie prostsze w Fruity Loops’ie niż w Logicu, w którym nie ma nawet  porządnego step sequencer’a. Trzeba otwierać plik ze wszystkimi samplami perkusyjnymi i dopiero wtedy umieszczać je na danej ścieżce. Jestem bardzo niecierpliwa i po prostu nie chcę się cofać. Być może, kiedy znajdę więcej czasu, ale też odpowiedniego nauczyciela, który odpowie na wszystkie moje pytania, zdecyduję się na taką zmianę. Na razie mimo wszystko radzę sobie całkiem nieźle.

Przy swojej pracy korzystasz głównie z wtyczek?

Tak, chociaż ostatnio kupiłam swój pierwszy syntezator, czyli legendarną Yamahę DX7. Zawsze o niej marzyłam i kiedy okazało się, że nie jest to już strasznie duży wydatek, postanowiłam ją kupić. A tak to używam głównie wtyczek Native Instruments, czy ostatnio Omnisphere, która jest naprawdę super. Do tego dochodzą wtyczki Korga takie, jak Polysix czy Monopoly. Moim zdaniem, świetną bibliotekę brzmień rhodes i wurlitzer ma też Lounge Lizard.

A jak sprawdziła się Yamaha?

Brzmi rzeczywiście fenomenalnie. W dodatku jej klawiatura jest naprawdę bardzo solidna. Niestety, pomimo tego, że chodziłam kiedyś do szkoły muzycznej, musiałam od nowa uczyć się gry na klawiszach. Podobnie jak całego Fruity Loops’a, nauczyłam się tego dzięki tutorialom na YouTube.

Długo chodziłaś do szkoły muzycznej?

Przez 5 lat, więc do jej skończenia zabrakło mi jedynie roku. To strasznie smutne, bo czas, który tam spędziłam, zupełnie nic mi nie dał. Jedyne, czego się nauczyłam, to czytanie nut, ale to też uciekło mi z głowy, bo żeby to umieć, trzeba cały czas praktykować. Nikt nie nauczył mnie niczego na temat progresji akordów, a właśnie to jest dla mnie dzisiaj najważniejsze. Nadal gram ze słuchu i nie wiem, jakich akurat użyłam akordów.

W jednym z wywiadów mówiłaś, że często zaczynasz swoje utwory właśnie od tych progresji.

Rzeczywiście, dotąd zawsze tak było, ale teraz staram się nie powtarzać ciągle tego samego patentu. Często rozpoczynam budowę utworu od linii basu lub od perkusji. Muszę przyznać, że jest ciężej, ale naprawdę czuję, że pcha mnie to do przodu i dzięki temu uczę się wielu nowych rzeczy. Nadal jednak uwielbiam robić aranżacje i jest to dla mnie najciekawszy aspekt tworzenia muzyki.

Do tej pory wydawałaś jedynie EP-ki, dlaczego ten format tak bardzo Ci się spodobał?

Wiele osób pyta mnie, dlaczego jeszcze nie wydałam albumu, ale ja sama przed tym trochę się powstrzymuję. Uważam, że jeszcze nie jestem na tyle dobra, żeby skroić coś większego. Chcę być jak najbliżej perfekcji i dopiero wtedy stworzyć naprawdę solidny longplay. Przy okazji ciągle szukam swojego brzmienia... Lubię bardzo wiele, bardzo różnych gatunków muzycznych i nie chcę zatrzymywać się tylko przy jednym z nich.

fot. Sander Baks

To słychać na Twoich EP-kach, gdzie te stylistyki się mieszają. Na Twoim ostatnim wydawnictwie „Private Joy” słychać szereg odniesień do lat 80 – ten okres w muzyce jest Ci szczególnie bliski?

Ciężko powiedzieć, czy jest mi szczególnie bliski, ale rzeczywiście bardzo lubię takie elektroniczne r&b z tamtych czasów. Podobnie New jack swing, choć to już raczej przełom lat 80 i 90, ale również stylistyka, która bardzo mi odpowiada. Właśnie wtedy dorastałam, więc zespoły takie, jak TLC czy wczesne Destinys Child, kojarzą mi się z tym okresem. Mniej więcej półtora roku temu, kiedy tworzyłam tę EP-kę, była to muzyka, której słuchałam najwięcej.

Powiedziałaś wcześniej, że przynajmniej na razie nie planujesz współpracy z wokalistami z Polski, ale mimo wszystko zgodzimy się, że na naszej scenie pojawia się coraz więcej ciekawych zjawisk muzycznych. Śledzisz to, co dzieje się na naszym krajowym podwórku?

Bez wątpienia są w Polsce zespoły i producenci, których bardzo cenię, jak chociażby formacje Rebeka i The Dumplings. Natomiast jeśli chodzi stricte o producentów, to do moich ulubionych należą Pham, Duit i RYSY. Bardzo lubię też wokal Justyny Święs – myślę, że świetnie sprawdziła się w takiej ambientowej stylistyce. Generalnie, jeśli mówimy o polskiej scenie, to uważam, że coraz częściej odbywają się u nas świetne imprezy klubowe. Jest sporo wydarzeń typowo bitowych i  myślę, że pod tym względem śmiało możemy zaliczyć naszą scenę do zachodnioeuropejskiej czołówki.

Często grasz zagranicą, więc masz porównanie – widzisz jeszcze jakieś obszary, które wymagają u nas pilnej poprawy?

Szczerze mówiąc, ciężko wskazać mi jakieś konkrety. Z pewnością na Zachodzie kluby są większe, rzadziej pojawiają się też problemy z nagłośnieniem, które - niestety - u nas czasem po prostu leży. Cieszę się, że sama świadomość wśród publiczności jest coraz większa i odbiorcy muzyki chcą słuchać nowych rzeczy. Myślę, że ogromne zasługi na tym polu mają chłopaki z Flirtini, którzy rozpromowali tę scenę bitową naprawdę niesamowicie.

Widziałem gdzieś informację, że zaczęłaś grać live act’y, a już właściwie zrezygnowałaś z DJ setów.

To prawda. Tak naprawdę, mój pierwszy występ jako Chloe Martini był właśnie live act’em. Miało to miejsce podczas festiwalu Open’er, a mój setup był bardzo uproszczony. Od początku zależało mi na tym, żeby naprawdę grać na żywo, ale specjalnie nie miałam na to pomysłu, więc zdecydowałam się jednak grać również DJ sety. Podchodzę do tego bardzo ambitnie i uważam, że promując siebie jako producenta, grając jedynie DJ sety, oszukuję odbiorców, a nie chcę tego robić. Na początku tego roku byłam na festiwalu Eurosonic i grałam live act, ale był to najbardziej stresujący dzień mojego życia…

Co takiego się stało?

Przede wszystkim miałam 15 minut na rozstawienie i podłączenie całego sprzętu. Sama. Nie miałam nikogo do pomocy. Podczas samego występu, po zagraniu dwóch numerów część instrumentów przestała działać. W zasadzie więc od samego początku byłam już bardzo zestresowana. Zrozumiałam, że potrzebuję technika, który mi w tym wszystkim pomoże.

Z jakiego sprzętu korzystasz podczas grania live?

Podczas tych występów gram na basie, dwóch różnych klawiszach, do tego dochodzi drumpad oraz talkbox. Jest więc tego całkiem sporo. Liczę, że w niedalekiej przyszłości będę grać z małym zespołem, powiedzmy z perkusistą i wokalistą. Wtedy ten live act rzeczywiście będzie prawdziwym występem na żywo. Nie chcę robić takich „live act’ów” jak wielu producentów, którzy jedynie naciskają przyciski na Abletonie Push.

Artykuł pochodzi z numeru:
Nowe wydanie Estrada i Studio
Estrada i Studio
czerwiec 2016
Kup teraz
Star icon
Produkty miesiąca
Electro-Voice ZLX G2 - głośniki pro audio
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó