Grzegorz Szyma

28.12.2017 
Grzegorz Szyma fot. fot. Krzysztof Mariański

Grzegorz Szyma to weteran warszawskiej sceny awangardowej i współzałożyciel formacji Das Moon. W naszej rozmowie wraca pamięcią do edukacji w technikum mechanicznym na Pradze, spotkania z Tomaszem Beksińskim oraz początków eksperymentalnego kolektywu RH+. Rozmawiamy też o wybijaniu rytmu o kaloryfer oraz inspiracjach zespołem Depeche Mode.

Opowiesz nam, w jaki sposób zająłeś się muzyką?

Grzegorz Szyma: Przypuszczam, że bardzo podobnie jak inni muzycy. Muzyka była dla mnie ważna już w dzieciństwie. Jeszcze w latach 70. Bardzo lubiłem odwiedzać mojego dziadka, który miał magnetofon szpulowy. Fascynowały mnie nawet bardzo proste czynności, jak zmiana taśm czy nagrywanie głosu. Uwielbiałem bawić się tym magnetofonem i przypuszczam, że właśnie w tym momencie pokochałem muzykę.

Dziadek prezentował ci jakieś nagrania?

Naturalnie, choć były to raczej nagrania popowe – Elvis Presley, The Beatles i Frank Sinatra. Od samych piosenek ważniejsze było obcowanie ze szpulowcem, zwłaszcza że niedługo potem zostałem w mojej podstawówce DJ-em, a raczej jak się wtedy mówiło „dyskdżokejem”. Akurat wtedy wchodziły magnetofony na kasety, więc ja „uzbrojony” w dwa kaseciaki rozkręcałem szkolną potańcówkę. Zresztą do dzisiaj jestem aktywnym DJ-em i jest to dla mnie bardzo ważna forma muzycznej działalności. Zdobywanie nowych nagrań i prezentowanie ich w różnych miejscach sprawia mi nadal dużą przyjemność.

Dzisiaj dostęp do nowej muzyki jest w zasadzie nieograniczony, ale w jaki sposób docierałeś do nowych nagrań na początku, jak tylko zostałeś DJ-em?

Przede wszystkim dzięki Trójce i audycjom Tomasza Beksińskiego w latach 80-tych. To właśnie on zaraził mnie zupełnie nową muzyką, rodzącą się na Wyspach Brytyjskich, czyli post punkiem i new romantic. Nota bene, przychodził on na giełdy płyt w Hybrydach i nawet kupiłem od niego kilka winyli. Miałem możliwość zamienienia z nim kilku słów i - szczerze mówiąc - nie odebrałem go jako takiej „elektrycznej” osoby, jak została wykreowana przez Dawida Ogrodnika w filmie „Ostatnia rodzina”. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nie był dokument, tylko pewna kreacja i generalnie film bardzo mi się podobał. Moim zdaniem to świetnie, że postaci Zdzisława i Tomasza Beksińskich zostały w ten sposób utrwalone, bo dzięki temu przeniknęły też do szerszej świadomości. W każdym razie m. in. dzięki audycjom Beksińskiego zrozumiałem, że muzyka wcale nie musi być wyłącznie melodyjna, a zespoły nie muszą korzystać z gitar. Dzisiaj to oczywiste, ale wtedy, na przykład wczesne nagrania Cabaret Voltaire, to był dla mnie jakiś kosmos.

Dzisiaj jesteś związany z wytwórnią Łukasza Pawlaka, który wydaje sporo polskiej muzyki z tamtego czasu. Znasz te płyty z przeszłości?

Nie wszystkie, bo Łukasz wynajduje naprawdę prawdziwe perełki. W latach 80. powstało bardzo wiele zespołów garażowych, które nigdy nie dotarły ze swoją twórczością do szerokiego grona odbiorców. Łukasz wynajduje właśnie takie projekty. No, ale np. Pancerne Rowery to absolutnie kultowy zespół z tamtego okresu. Kiedy podczas pierwszego Requiem Festiwalu w 2015r., na którym grałem z Das Moon, odbył się ich koncert, jarałem się jak dziecko! Nigdy wcześniej nie widziałem ich na żywo, a tutaj miałem okazję poznać ich osobiście po występie. Uważam, że to bardzo ważne, żeby opisać ten polski underground, ponieważ to nasza historia. Lata 80. to nie tylko Republika lub Brygada Kryzys, ale też inne formacje, które nie miały wprawdzie przebojów, tworzyły jednak ciekawą muzykę. Myślę, że Łukaszowi należy się duży szacunek za jego działalność i przybliżanie historii tych wszystkich kapel.

Zobacz także test wideo:
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Wszystkim osobom dorastającym w latach 70. i 80. minionego wieku należąca do Panasonica marka Technics nieodmiennie kojarzy się z gramofonami oraz doskonałym sprzętem hi-fi.

Bardzo wiele z tych zespołów, wydawanych dzisiaj przez Requiem Records w ramach Archive Series, konstruowało swoje instrumenty i działało w myśl popularnej dzisiaj zasady DIY (do it yourself – przyp. red.). Rafał Księżyk we wstępnie do książki „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984” pisze o tym, że z powodu sytuacji politycznej w Polsce, takie podejście było koniecznością. Jak ty wspominasz tamten czas?

W latach 80. byłem tylko odbiorcą muzyki. Nie znałem osobiście członków zespołów, których słuchałem, ale mimo wszystko dało się wyczuć, że środowisko było mniej zantagonizowane. Zapewne dlatego, że w komunie nie było konkurencji związanej z pieniędzmi i mediami – teraz wszystkim rządzi rynek. Dzisiaj ilość aktywnych zespołów jest ogromna i czasem śmieję się, że żyjemy w czasach, kiedy liczba artystów przerosła liczbę odbiorców. Bywałem też na koncertach, gdzie artystów było więcej niż zgromadzonej punbliczności… Wtedy było inaczej, środowisko było bardziej hermetyczne i mocniej wspierało się w różnych działaniach.

Co zatem zadecydowało o tym, że postanowiłeś spróbować swoich sił w muzyce?

Myślę, że kluczowa była chęć wyrażenia siebie – przeszedłem chyba dość standardową drogę od odbiorcy muzyki przez bycie DJ-em aż do samodzielnego tworzenia. Kiedy dzisiaj o tym myślę, to zauważam też, że moja aktywność na tym polu nasilała się, kiedy obok pojawiali się kumple o podobnych zainteresowaniach. W szkole średniej założyliśmy zespół Kingdom Fermentation, graliśmy głównie covery polskiego rocka. Kończyłem pod koniec lat 80. technikum mechaniczne na warszawskiej Pradze i kiedy większość moich rówieśników włóczyła się po bazarze Różyckiego, ja zacząłem grać na perkusji. W zespole muzycznym jest podobnie jak w drużynie piłkarskiej, gdzie wszyscy chcą grać w polu i strzelać bramki – najfajniej jest być wokalistą lub gitarzystą, bo perkusista to trochę jak bramkarz w futbolu. Jednak mnie taka wycofana rola od zawsze odpowiadała. W tamtym okresie bardzo ceniłem Stuarta Copelanda, perkusistę grupy The Police, a zwłaszcza zapadła mi w pamięć płyta „Ghost in the machine”. Koledzy chcieli jednak grać tylko kawałki z listy przebojów PR3, chociaż i to nie trwało zbyt długo. Szkoła się skończyła, na jakiś czas rzuciłem muzykę i zdałem na ASP.

fot. Krzysztof Mariański

To dość nietypowy kierunek po technikum mechanicznym, ale dlaczego jednocześnie zrezygnowałeś z muzyki?

Po prostu bardzo mocno wkręciłem się w malarstwo i grafikę. Poza tym, nawiązując do tego, co mówiłem wcześniej, w tamtym okresie nie miałem kumpli do grania. A działania związane z grafiką to do dzisiaj dla mnie ważna sprawa:  cały czas rysuję, maluję i tworzę identyfikację graficzną płyt Das Moon. Oczywiście zauważam, że niekiedy jedna dziedzina mojej działalności cierpi kosztem drugiej. Zazdroszczę moim znajomym artystom przez duże „A”, którzy potrafili zdecydować się np. tylko na malarstwo. Z drugiej strony lubię różnorodność i zależy mi na tym, aby wypowiadać się zarówno w formie muzycznej, jak i graficznej.

No, ale w pewnym momencie znowu zająłeś się muzyką.

Tak, kiedy na mojej drodze pojawił się Marek Musioł, który towarzyszy mi zresztą do dzisiaj. Założyliśmy razem zespół RH+ Audiowizualna Grupa Przyjaciół – bardzo długa nazwa, ale wtedy wydawało nam się, że to podkreśla eksperymentalny charakter naszego zespołu. Chcieliśmy łączyć różne formy wypowiedzi artystycznej, oprócz muzyki był tam obecny performance i malarstwo. Podczas naszych występów na żywo działy się bardzo różne i niekiedy nieco dziwaczne rzeczy, jak malowanie obrazu na jednej ze ścian w dawnym Jazgocie (dziś Cafe Kulturalna) przy równoczesnym obrzucaniu się pieprzem i śmietaną. W tym samym czasie nagie dziewczyny performerki pobierały sobie krew i strzelały nią ze strzykawek w publiczność. Chcieliśmy szokować i przekraczać granice. Oczywiście było to trochę szczeniackie, ale lubię wracać do tego pamięcią. Niczym się nie przejmowaliśmy, realizowaliśmy naszą idee sztuki totalnej.  Na koncertach bawiliśmy się dźwiękiem, pamiętam jak podczas koncertu w Stodole byliśmy rozstawieni w czterech kątach sali, a ludzie siedzieli po środku. Dźwięk był kwadrofoniczny. Chcieliśmy połączyć ze sobą Einstürzende Neubaten z Pink Floyd, dlatego też nie korzystałem ze zwyczajnego zestawu perkusyjnego, a uderzałem w kubły na śmieci, maszynę do pisania czy zdemontowany kaloryfer. Chodziło o pewną zabawę formą, a każdy koncert był rodzajem improwizacji. Dzisiaj podchodzę do tego nieco inaczej.

Co masz na myśli?

Zwyczajnie forma improwizacji przestała mi się podobać, zatęskniłem natomiast za zwartą formą kompozycji. Być może nie jesteśmy też muzykami tej klasy, aby ciągle tworzyć coś ciekawego przez improwizacje. Chociaż jako RH+ mieliśmy kilka fajnych historii, jak np. wygrany festiwal teatralny w Tczewie. Przewodniczącym jury był Jerzy Stuhr, który bardzo nas wtedy komplementował. Później osoby organizujące festiwal wzięły nas pod swoje skrzydła i dzięki temu pojawiliśmy się jeszcze na przynajmniej kilku ciekawych wydarzeniach – pojeździliśmy trochę po Polsce i Europie. Bardzo fajne doświadczenie, choć coraz bardziej brakowało nam takiej zamkniętej formuły, nad którą można panować. Ostatecznie chcieliśmy robić muzykę, a nie teatr.

W ten sposób dochodzimy do powstania Das Moon?

Dokładnie. W momencie, kiedy ta potrzeba odmiany stała się już bardzo paląca, część dawnych współpracowników z zespołu postanowiła zająć się czymś innym, np. Andrzej Starzyk, który zawsze był zakręcony na punkcie sprzętu, finalnie stworzył Looptrotter. Paweł Gawlik postanowił zająć się wyłącznie produkowaniem muzyki (jest współproducentem ostatnich trzech płyt Das Moon), a nie – jeżdżeniem w trasy, Dominik Strycharski zajął się komponowaniem muzyki do spektakli teatralnych, a Łukasz Ciepłowski – tworzeniem muzyki do programów podróżniczych Wojciecha Cejrowskiego. Z drugiej strony, na naszej drodze pojawiła się młoda poetka Kamila Janiak szukająca możliwości zrealizowania siebie w roli wokalistki. Tomek Świtalski (znany z Brygady Kryzys) polecił jej moją osobę i w ten sposób powstało Das Moon. W tej kapeli odpowiadam przede wszystkim za rytm i brzmienia elektroniczne. Bity przez lata tworzyłem przy pomocy wielu różnych, czasem dziwnych rzeczy, w które mogłem stukać. Oczywiście, to nie było nic odkrywczego, bo już w latach 80. Depeche Mode  na płycie „Black Celebration” korzystali z takich sampli. Mnie to jednak fascynowało. Wspominany zespół Einstürzende Neubaten również stosował tą technikę, nagrywając chociażby odgłosy betoniarki i wszelkich metalowych rzeczy. Dzisiaj jest to dużo prostsze, gdyż wystarczy nagrać takie dźwięki na najprostszy rekorder i później obrobić w komputerze. Przed laty nie dysponowałem takim sprzętem, więc nagrywałem dźwięki na przenośnym magnetofonie i podczas koncertu po prostu odtwarzałem je w odpowiednich momentach lub niekiedy grałem na żywo, uderzając np. w kaloryfer. Przez lata to był zresztą taki nasz znak rozpoznawczy, ale teraz coraz mocniej czuję, że nadchodzi czas zmian. Po prostu już mnie to znudziło. Obecnie nie ma nic odkrywczego w pukaniu w kaloryfer.

To takie uderzanie w różne przedmioty zostało ci jeszcze z czasów, kiedy grałeś na scenie eksperymentalnej. Są jeszcze jakieś nawyki, które wytworzyły się w tobie właśnie wtedy?

Generalnie scena eksperymentalna nauczyła mnie otwartości i właśnie tego, że muzykę można tworzyć, nie będąc zawodowym muzykiem, a jedynie mając ją w sercu. Finalnie nie ma znaczenia, na jakim grasz instrumencie – można mieć najlepszą gitarę lub klawisze, ale jeśli nie wiesz, co chcesz powiedzieć, to sam instrument na to pytanie nie odpowie. Najważniejszy jest pomysł na to, co chcesz przekazać od siebie innym.

Mówiłeś, że na nowym albumie chcecie pójść w innym kierunku. Umiałbyś już dziś powiedzieć, w jakim?

Trzeba się rozwijać, a rozwój jest nieodłącznie związany ze zmianami i zaskakiwaniem samego siebie. Wydaje mi się, że po tych trzech płytach dotarliśmy do takiego punktu, w którym nie bardzo wiem, co mielibyśmy jeszcze zrobić w tej samej formule. Potrzebujemy oddechu, ale nie umiem jeszcze powiedzieć, jak będzie brzmiała nowa płyta. Depeche Mode robili elektronikę, a potem wydali „Sons Of Faith And Devotion”, gdzie nagle pojawiły się gitary, a ich muzyka stała się cięższa.

Już kilka razy w naszej rozmowie wraca Depeche Mode. Wiele osób, opisując waszą twórczość, również odwołuje się do tej angielskiej kapeli.

Rzeczywiście, ta łatka przylgnęła do nas dość mocno… Myślę, że nie bez znaczenia jest to, że obaj z Markiem wychowaliśmy się w latach 80., kiedy ich muzyka się rodziła. Warto zauważyć, że to chyba jedyny aktywny zespół z tamtych czasów – przez to w jakimś sensie uzyskał kanoniczny status. Często grywam imprezy dla środowiska fanów Depeche Mode, które są poświęcone wyłącznie twórczości tego zespołu. To niesamowite, że z ich muzyki można stworzyć całonocny taneczny set. Są przecież formacje takie, jak U2 czy The Cure, ale z ich dorobku nie udałoby się zagrać całej imprezy. No, więc niosę ze sobą ten bagaż i jego echa zapewne pobrzmiewają też w naszej muzyce.

Czasami ciąży?

Jasne, ale nie narzekam – z takimi problemami zmaga się na pewno wiele innych zespołów. Mamy grono wiernych fanów, którzy z punktu widzenia długotrwałego istnienia zespołu są kluczowi. Jeździmy po Polsce, gramy w różnych klubach, mamy świetny kontakt z publiką… robimy swoje. Być może zabrzmi to górnolotnie, ale sądzę, że zostawienie po sobie śladu w formie jakiejś twórczości jest po prostu ważne. Pamięć o nas nie będzie trwała dłużej niż życie naszych potomków, ale jest szansa, że do tej muzyki będą wracać kolejne pokolenia. Lubię tak myśleć. Poczucie bezsensu życia jest wtedy trochę mniej męczące.

Artykuł pochodzi z numeru:
Nowe wydanie Estrada i Studio
Estrada i Studio
styczeń 2018
Kup teraz
Star icon
Produkty miesiąca
Electro-Voice ZLX G2 - głośniki pro audio
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó