Jakub Lemiszewski

08.03.2018  | Piotr Lenartowicz
Jakub Lemiszewski fot. fot. Agnieszka Hinc

Z Jakubem Lemiszewskim rozmawiamy dosłownie na chwilę przed opublikowaniem jego materiału "Bubblegum New Age", który jest doskonałą propozycją dla wszystkich poszukujących nowych brzmień. Uznany dziennikarz muzyczny Bartek Chaciński w swojej recenzji napisał o tych nagraniach jako "atrakcyjnej całości, w którą nurkuje się każdorazowo z poczuciem, że spotka nas coś przyjemnego i odświeżającego". W naszej rozmowie z producentem mieszkającym aktualnie w Poznaniu cofamy się do najważniejszych przystanków na jego muzycznej drodze oraz pytamy jakie znaczenie dla jego twórczości mają narzędzia z których korzysta.

Jesteś członkiem formacji Sierść, Złota Jesień i Gołębie, a pod własnym nazwiskiem tworzysz muzykę elektroniczną. Nie masz poczucia, że kiedy angażujesz się w tyle projektów, któryś z nich będzie tracił kosztem innych?

Jakub Lemiszewski: Szczerze mówiąc – nie, gdyż każda z tych rzeczy jest kompletnie odrębna i zupełnie inna. Ten problem pojawiłby się zapewne, gdybym miał kilka projektów w obrębie jednej stylistyki. Wtedy rzeczywiście mógłby pojawić się dylemat, które nagranie ma być przyporządkowane do którego projektu. W zespołach gram z różnymi ludźmi, na różnych instrumentach i, jak sądzę, w każdym prezentuję nieco inny klimat. Moje ostatnie solowe wydawnictwa można określić jako bardziej taneczne i klubowe, więc nie ma tutaj zbyt wielu punktów stycznych.

A to było tak, że zacząłeś właśnie od gitary?

Dokładnie. Na samym początku, czyli jeszcze w gimnazjum, chwyciłem za gitarę elektryczną i bardzo szybko postanowiłem, że chcę tworzyć muzykę. Pierwszy projekt założyłem wspólnie z moim kumplem ze szkoły i był to typowy „piwniczny” black metal. Nigdy nie wyszliśmy z tym szerzej i choć gdzieś w archiwach mam jeszcze tamte nagrania, to wątpię, abym kiedyś zdecydował się nimi podzielić.

Chodziłeś na lekcje gry?

Nigdy nie miałem pomysłu, aby w jakimś sensie sformalizować moją naukę gry na instrumencie, ponieważ odniosłoby to odwrotny skutek. To zupełnie nie jest moja droga – jestem bardzo samodzielny i uczę się najszybciej, kiedy dochodzę do pewnych rozwiązań sam. W ogóle bardzo lubię współpracować muzycznie z ludźmi, którzy nie do końca potrafią grać, gdyż dzięki temu nie są zmanierowani i może wtedy powstać coś naprawdę intrygującego i poza schematem. To zadziałało w przypadku grupy Sierść, gdzie początkowo Ada miała grać na perkusji a Kuba na basie, ale to zupełnie nie szło, więc zamienili się rolami. Ani jedno, ani drugie nie umiało grać na tych instrumentach, więc musieli nauczyć się tego zupełnie od zera. Przez to, że ich umiejętności na początkowym etapie były bardzo podstawowe i grali mocno chaotycznie, to zespół ma ten garażowy i punkowy sznyt.

Czy tobie zawsze było najbliżej do takiej stylistyki?

Raczej nigdy nie byłem ogromnym fanem „klasycznej” muzyki gitarowej, zawsze wolałem chaotyczne, dziwne brzmienia. W liceum katowałem składankę No New York oraz dyskografię Sonic Youth. Najbardziej intrygowały mnie wszelkie wynaturzone i rozstrojone gitary. Lubię posłuchać głośnego, chaotycznego noise-rocka, ale to nigdy nie była moja jedyna „faza”. Dzisiaj zresztą, w czasach internetu, mamy możliwość interesowania się tyloma wątkami naraz, że jakiekolwiek ograniczanie się nie ma sensu. Natomiast muzyką elektroniczną zainteresowałem się rzeczywiście bardzo późno, bo długo nie potrafiłem odnaleźć w niej niczego ciekawego. Długo nie mogłem trafić na rzeczy, które korespondowałyby z moim charakterem. Ewolucja zachodziła powoli i stopniowo – poznawałem nowych ludzi, a wraz z nimi zaczynały pojawiać się też nowe pomysły na to, czego posłuchać i jak ugryźć temat wyrażania się poprzez dźwięki.

Możesz wskazać jakieś momenty przełomowe w tym procesie?

Z tego, co pamiętam, to wszystko zaczęło się od ambientu – duże wrażenie wywarli na mnie Tim Hecker i duet Belong. W pewnym momencie sam zacząłem próbować swoich sił w programie Audacity. Odnajdywałem interesujące sample lub sam rejestrowałem jakieś dźwięki i później obrabiałem je w tym narzędziu. Jak wspominałem, działo się to bardzo naturalnie, ale jednym z takich punktów zwrotnych była chwila, kiedy poznałem muzykę vaporwave. Proponowała ona zupełnie inne podejście do tworzenia muzyki opartej na dekonstrukcji sampli oraz tajemniczej atmosferze. Kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, to zacząłem też chodzić na różne imprezy takie, jak np. Brutaż lub Światło. Nigdy nie byłem wielkim fanem łażenia po klubach, ale właśnie wtedy zacząłem w nich bywać i dzięki temu dotarło do mnie sporo ciekawej muzyki. Jednocześnie cały czas miałem poczucie, że chciałbym być tego częścią i czułem silną potrzebę dołożenia do tej sceny czegoś od siebie.

fot. Agnieszka Hinc


Masz jeszcze w sobie ten entuzjazm z tamtego okresu?

Zobacz także test wideo:
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Wszystkim osobom dorastającym w latach 70. i 80. minionego wieku należąca do Panasonica marka Technics nieodmiennie kojarzy się z gramofonami oraz doskonałym sprzętem hi-fi.

Jestem trochę uczulony na tzw. „berlińskie techno”. Uważam, że jest to marnowanie potencjału, jaki drzemie w sytuacji, gdzie zbiera się duża grupa ludzi, by być razem i słuchać razem intensywnej muzyki. Owszem takie techno jest mroczne, transowe i można byłoby dodać tutaj jeszcze przynajmniej kilka przymiotników, ale to wszystko powinno być jedynie punktem wyjścia, bo można zrobić znacznie, znacznie więcej. Czekam więc niecierpliwie aż moda na taką muzykę przeminie, gdyż naprawdę zęby już od niej bolą. Najbardziej szkoda tego potencjału – muzyka naprawdę może być ciekawsza, a poza tym jestem przekonany, że ma ona też możliwość zmiany świadomości. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy lubią katować się tym prostym techno, ale ile można...

Juke może stanowić tę alternatywę?

Z mojego rozumowania wynika, że byłoby to bardzo logiczne: jako taki „krok w bok” w pojmowaniu tego, co jest muzyką taneczną. No, ale przykra prawda pozostaje taka, że ile razy bywałem na imprezach dedykowanych tej muzyce, była to frekwencyjna katastrofa. Naprawdę nie umiem pojąć, dlaczego tak się dzieje. Być może wynika to z faktu, że ten nurt zyskał zbyt duże uznanie wśród osób produkujących muzykę, a nie wśród słuchaczy, którzy wychodzą na imprezę po to, żeby się zabawić. To rozwarstwienie jest bardzo wyraźne. Strasznie mi żal producentów takich, jak COMOC czy Rhythm Baboon, którzy w mojej opinii prezentują klasę światową, a ciągle nie przekłada się to na liczbę osób obecnych na ich setach. Mam wrażenie, że w Polsce jeszcze nie powstała społeczność osób zainteresowanych tą muzyką, bo oczywiście mamy prężnie działające w internecie Polish Juke, ale wciąż jest to ten sam zamknięty krąg odbiorców. Tęgie głowy zastanawiają się, w jaki sposób przebić ten mur i dotrzeć do większego grona osób. Niestety to ciągle wróżenie z fusów.

Nieraz bywało tak, że różne gatunki osiągały nagle ogromną popularność i trudno było to racjonalnie wytłumaczyć. Być może tak będzie i tym razem.

Być może. Na przeciwnym biegunie leży z kolei inicjatywa, która nazywa się WIXAPOL. Grałem nawet na jednej takiej imprezie i muszę przyznać, że systematycznie gdzieś na boku zbieram materiał, który mógłbym zaprezentować na ewentualnym kolejnym takim występie. Wystrzeliło to niesamowicie i jest to doskonały przykład tego, że skok popularności w muzyce klubowej nie zależy tak naprawdę od samej muzyki. Dla mnie grany tam gabber jest interesujący przez swoją intensywność i jeśli mam iść na imprezę klubową, to będzie to właśnie jakaś ekstremalna muzyka. Natomiast sam WIXAPOL wypalił dlatego, że odpowiedział na zapotrzebowanie na „revival” swojskości czy nawet dresiarskiej kultury. Naprawdę wielu ludzi poczuło z tym jakąś subkulturową więź – sam niejednokrotnie widziałem w zupełnie przypadkowych miejscach kogoś z szalikiem WIXAPOLU. Dzisiaj to rzadka rzecz, aby następowała tak mocna identyfikacja z jakimś muzycznym zjawiskiem.

Pytałem o juke, bo twoja płyta "DAAAMN" sporo czerpała z tego nurtu.

W pewnym momencie „wpadł” mi DJ Rashad i rzeczywiście ta muzyka bardzo mnie zaintrygowała. Przede wszystkim ze względu na brzmienie i wspominaną intensywność. Jest to też ciekawe od strony technicznej, przez zupełnie nietypowe podejście do cięcia sampli i rytmu. Dało mi to dużą pulę pomysłów do przerobienia. Stwierdziłem, że dobrze byłoby przeszczepić najciekawsze elementy tego stylu do tego, co robię. Nigdy jednak nie będę uważał siebie za producenta footwork – to nie moja bajka. Zależy mi na tym, aby stworzyć swój własny odrębny język, a dopiero w jego ramach będę korzystał tylko z niektórych elementów danego gatunku. Moim priorytetem jest, aby brzmiało to świeżo i intensywnie, a juke ma sporo takich elementów.



A przeprowadzka do Warszawy to był dla ciebie ważny moment?

Bardzo ważny. Poznałem wiele osób, z którymi współpracuję do dzisiaj oraz usłyszałem ogromną ilość muzyki, która nie dotarłaby do mnie, gdybym został w Poznaniu. Wsiąkłem w towarzystwo zgromadzone wokół Eufemii, sam pracowałem tam przez rok i w zasadzie do samego końca byliśmy bardzo aktywni. Mniej więcej w tym czasie powstał album Hermes, który jest utrzymany w stylistyce vaporwave i sampling. W tamtym momencie uczyłem się też Abletona. Mój ówczesny lokator pokazał mi sporo ciekawej muzyki tanecznej, jak ghetto house czy właśnie footwork. Takie pierwsze sygnały muzyki bardziej skupionej na bicie słychać w moim wykonaniu na płycie Mixtape. Wcześniej tego nie było – bardziej skupiałem się na samej atmosferze z pominięciem warstwy rytmicznej. Potem wydałem "DAAAMN", materiał świetnie chwycił i pojawiło się zaproszenie na festiwal Unsound. Było to dla mnie duże wydarzenie. Od tamtej chwili rozpoznawalność tego, co robię, przybrała nieco na sile.

Co było „budulcem” tych utworów, które powstawały w Abletonie?

Sample. Spędzałem mnóstwo czasu na ich wyszukiwaniu. Bardzo często losowałem utwory z mojej empetrójkowej biblioteki, edytowałem je tak, aby wydobyć z nich najciekawsze brzmienia. To były raczej proste rzeczy, które opierały się na repetycji danego motywu czy nakładaniu ścieżek. Pracując w Abletonie, chciałem skupić się na czystej muzyczności tych utworów, a nie na graniu kontekstem. Często nie pamiętam, skąd brałem dany sampel, bo i tak z oryginału pozostaje tylko nierozpoznawalna dźwiękowa cząstka.

Dogrywasz do swoich numerów partie gitary?

Nie, są to dla mnie zupełnie odrębne światy. Zresztą nie mam nawet fizycznej możliwości, aby to zrobić, ponieważ pracuję tylko na laptopie i małej klawiaturce MIDI Akai LPK25. Uważam, że niczego więcej nie potrzebuję – wszystko jest w komputerze, trzeba mieć tylko pomysł. Bawią mnie dyskusje o wyższości sprzętu analogowego nad cyfrowym, bo z pewnością fajnie jest mieć kolekcje analogowych gratów, ale ludzie często przywiązują zbyt dużą wagę do sprzętu, zapominając o tym, że to pomysł jest kluczowy. Głupio się przyznać, ale dopiero bardzo niedawno dowiedziałem się, w jaki sposób można instalować nowe wtyczki do Abletona... Wcześniej zupełnie o tym nie myślałem, bo wychodziłem z założenia, że najpierw muszę skoncentrować się na poznaniu możliwości, jakie ten program oferuje. Dla mnie zawsze najbardziej inspirująca była praca z minimalną ilością środków i naprawdę trwało to lata, zanim wyeksploatowałem możliwości pokładowe tego DAW.

A w tym przypadku również dochodziłeś do takich rozwiązań samodzielnie? Czy może wspomagałeś się jakimiś tutorialami?

Uczyłem się tego całkowicie samodzielnie, czasami wpadałem do Mikołaja Tkacza, żeby pokazał mi jakiś fajny trick, ale 90% wiedzy na temat tego programu posiadłem metodą prób i błędów. Ableton to bardzo intuicyjny i – wbrew obiegowej opinii – prosty program.

Masz jakieś swoje, autorskie patenty na to narzędzie?

Przywiązuję dużą rolę do długich, nieparzystych synkopowanych taktów (zamiast 4/4 np. 7/4 lub 10/4) oraz długiego improwizowania na skonstruowanych wcześniej pętlach. Mastering ograniczam do minimum, zostawiając prosty limiter na sumie.

To ciekawe, bo wydawałoby się, że jako gitarzysta będziesz odczuwał potrzebę fizycznego kontaktu z instrumentem. Nie ciągnie cię do tego?

Tak bardzo przywykłem do tego, że muzykę robi się na komputerze, że nie czuję takiej potrzeby. Przez całą moją przygodę z muzyką robiłem wszystko raczej „partyzancko” i przy minimalnych kosztach. Działam w ten sposób już tyle lat, że trudno jest mi wyobrazić sobie, abym robił to inaczej. Zazwyczaj wygląda to w ten sposób, że zaczynam od jakiegoś drobnego motywu i rzadko zakładam, co to finalnie będzie. Staram się po prostu oddać nastrój, który jest we mnie w danej chwili, a nie realizować jakiś założony wcześniej, konkretny koncept.

fot. Łukasz Waligóra


Wspominałeś o Unsoundzie. Jak wyglądają twoje występy na żywo? Czy są to raczej sety czy występy, które można określić jako live act?

Moje występy opierają się na miksowaniu w Virtual DJ-u gotowych utworów. Rzadko zakładam dokładną kolejność tego, co gram - lubię obserwować reakcje bawiących się ludzi, lubię też sam się zaskakiwać. Często manipuluję tempem i tonacją, używam też różnych wariantów stworzonych już kawałków. Wbrew pozorom to proste narzędzie daje ogromne możliwości interpretacji i zmian w czasie grania.

Jakie masz plany na ten niedawno rozpoczęty nowy rok? Pamiętam, że w pewnym momencie pojawił się wydawca z Norwegii zainteresowany nagraniami Sierści. Coś z tego będzie?

Rzeczywiście przez chwilę taki temat się pojawił, ale tak samo szybko jak się pojawił, tak zniknął. Natomiast inna rzecz jest ciekawa: na jednym z moich solowych koncertów w Warszawie poznałem Vlodymira Hrodzytskiego z Kijowa (gra w projektach Autist Loser i The Son of Seagull), który wgrał numery Sierści na VKontakte, czyli rosyjskim odpowiedniku Facebooka. Okazało się, że to tam mocno chwyciło, pod postem z naszą muzyką było kilka tysięcy „lajków” i dzięki temu dowiedzieliśmy się, że mamy tam bardzo wielu słuchaczy. No i faktycznie, kiedy graliśmy z Sierścią w Kijowie, na nasz koncert przyszło 120 osób, czyli zdecydowanie najwięcej w naszej karierze. Wyjechaliśmy od domu 1.500 km i okazało się, że ludzie tam są bardzo spragnieni takiej muzyki.

Coraz więcej osób na naszej scenie niezależnej zaczyna zwracać uwagę na Wschód jako ewentualny kierunek, w którym można promować swoją muzykę.

Dokładnie. Jestem bardzo podekscytowany, ponieważ na kwiecień mam zaplanowaną dużą trasę koncertową po Ukrainie i Rosji, podczas której będę grał zarówno solowo, jak i z Sierścią. Zagramy m.in. we Lwowie, Tarnopolu, Odessie, Kijowie, Moskwie i Petersburgu. Spędzam teraz dużo czasu nad logistyką i dograniem wszystkich elementów tej ponad dwutygodniowej wyprawy. Ogólnie uważam, że kierunek zagranicznych wypadów polskich artystów powinien być skierowany na Wschód. Na Zachodzie wszystko już jest i nikogo specjalnie nie elektryzuje to, co dzieje się w Polsce. Przynależymy do tej części świata – polska muzyka będzie lepiej rozumiana na Ukrainie niż we Francji czy w Belgii. Wydaje mi się, że coraz więcej polskich wykonawców powinno grać na Wschodzie i tak samo sądzę, że wykonawcy stamtąd również powinni pojawiać się dużo częściej u nas.

A jak wyglądają Twoje solowe plany wydawnicze?

Niebawem nakładem Trzech Szóstek ukaże się mój nowy album zatytułowany "Bubblegum New Age" i będzie to zupełnie nietaneczny materiał. Tak naprawdę powstał on już w 2015 roku, ale dopiero teraz zdecydowałem się go wypuścić. Pojawiła się inicjatywa Trzech Szóstek, chwilę poobserwowałem, jak to wygląda i wyjdzie to właśnie tam. Sądzę, że projekt Krzysztofa Kwiatkowskiego jest taką ostatnią deską ratunku dla polskiego niezalu. Aktualnie mamy do czynienia z jakąś absurdalną sytuacją, gdzie zarówno rodzime, jak i zagraniczne media, skoncentrowane są niemal wyłącznie na Instant Classic. Nie mówię, że ukazuje się tam słaba muzyka, ale naprawdę bez przesady, jest przecież tyle innych ciekawych labeli i wydawnictw. Wniosek z różnych wewnętrznych dyskusji jest taki, że trzeba uderzyć z czymś zupełnie nowym i Trzy Szóstki mają ku temu potencjał. Podoba mi się perspektywa Krzyśka – jest ona obliczona na dłuższy czas, bo najpierw musi się zebrać grupa ludzi, która będzie wiedziała, o co chodzi, a dopiero potem można wydawać płyty, żeby zwyczajnie było dla kogo. To bardzo mądre podejście. Kibicuję tej inicjatywie i uważam, że naprawdę to ostatnia deska ratunku. Dziś trudno zliczyć wszystkie małe wytwórnie, a wydawanych przez nie płyt słucha 15 lub 20 osób i koło się zamyka. Trzeba szukać nowych pomysłów, aby wyjść poza ten zamknięty obieg.

Artykuł pochodzi z numeru:
Nowe wydanie Estrada i Studio
Estrada i Studio
luty 2018
Kup teraz
Star icon
Produkty miesiąca
Electro-Voice ZLX G2 - głośniki pro audio
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó