AWGS - Wszystko jest kwestią dobrego pomysłu
AWGS opowiada nam o swoich muzycznych początkach, prowadzeniu szkoły tańca oraz współpracy z będącą ostatnio na topie Bitaminą. To wszystko w rytm nie pozwalających siedzieć spokojnie bitów "wyklepywanych" na AKAI LPD8 oraz Korg nanoKONTROL 2, co możecie zobaczyć na wideo poniżej.
Muzyka towarzyszy ci od dawna?
AWGS: Odkąd pamiętam, muzyka zawsze była bardzo blisko. Mój tato gra na gitarze elektrycznej, więc w domu często słuchaliśmy bluesa i rocka. Dzięki temu, jeszcze jako dziecko, poznałem takich artystów jak Queen, Jimi Hendrix, Phil Collins czy Michael Jackson. Brat również jest muzykiem i – podobnie jak ojciec – grał na gitarze elektrycznej. Co ciekawe, później założył jeden z pierwszych zespołów w Polsce grających drum and bass na żywo, czyli skład Hurden Husket. Pamiętam, że po ich koncertach czułem się jak zaczarowany i to właśnie wtedy zrozumiałem, że również chcę znaleźć się na scenie. Brat zaszczepił też we mnie pasję do słuchania bardzo skrajnych gatunków muzycznych, z jednej strony słuchałem Toola i Dream Theater, a z drugiej Screaming Headless Torsos czy Jamiroquai. Dzięki temu, że w pewnym momencie kupił mi pałeczki perkusyjne, wkręciłem się w bębny. Szło mi całkiem nieźle, miałem ambitne plany, by zostać muzykiem sesyjnym, ale wtedy pojawił się taniec. W wieku 17 lat zapisałem się na kurs tańca i przez kolejne 8 lub 9 lat nie robiłem w zasadzie niczego innego. Kariera taneczna fajnie się rozwinęła, dzięki czemu mogłem przeprowadzić się z mojego rodzinnego Opola do Warszawy.
Opole to mocno hip-hopowe miasto.
To prawda, choć z lokalnych składów osobiście znam tylko Nin-Jah z Okolicznego Elementu. Szczerze mówiąc, dawniej tego hip-hopu w moim życiu było bardzo niewiele. Jeszcze kiedy grałem na perkusji, słuchałem głównie O.S.T.R-ego. Jego płyta "7" towarzyszyła mi, kiedy pracowałem na zmywaku w Szkocji. Po powrocie do Polski, za ciężko zarobione funty kupiłem pierwszy zestaw perkusyjny i grałem w salce do jego płyt. Później w liceum pojawił się taniec latynoski, więc koncentrowałem się przede wszystkim na salsie i afro-kubańskich gatunkach.
Tańczyłeś zawodowo?
Tak, specjalizowałem się w mambo i cha cha cha. Razem z moją partnerką założyliśmy nawet szkołę tańca. Żyłem w zupełnie innym świecie dźwięków. Przez to ominęła mnie cała masa różnych zjawisk muzycznych z bardziej mainstreamowych gatunków – moje uszy były po prostu gdzie indziej. Dzięki temu poznałem masę afrykańskich rytmów i podziałów, które dzisiaj przemycam w moich bitach. Jednak bardzo tęskniłem do muzyki z groovem i pracy z instrumentem, takiej jak chociażby Jamiroquai czy nawet – patrząc na nasze podwórko – Poluzjanci. Kiedy taneczny ogień zaczął powoli przygasać, zacząłem wypełniać tę lukę muzyką. Wróciłem do punktu wyjścia, czyli znowu kupiłem zestaw perkusyjny i zacząłem szukać zespołów, w których mógłbym grać. Miałem straszną fazę na granie jak Chris „Daddy” Dave i mam nawet zdjęcia z sali prób, gdzie hydrauliczny hi-hat ustawiony jest z prawej strony, tak jak w jego zestawie. Bardzo się mocno wkręciłem w jazzowo-hiphopowy nurt i szukałem ludzi, którzy czuliby podobną zajawkę na połamane bity grane z zespołem na żywo.
Udało się znaleźć takich kompanów?
Po długich poszukiwaniach, razem z kolegą założyliśmy formację Aikiddo, gdzie tworzyliśmy loopy w Abletonie, a później graliśmy do tego na instrumentach na żywo. Efekt był naprawdę niezły, zwłaszcza część koncertowa dobrze się sprawdzała, bo ta muza rzeczywiście żyła i było to coś na podobieństwo projektu Jojo Mayer & Nerve. Nagraliśmy nawet EP-kę w Quality Studio, ale chwilę później wszystko padło. Byłem mocno sfrustrowany, bo bardzo chciałem robić muzykę, a ciągle pojawiały się nowe przeszkody. W końcu zdecydowałem, że sam będę „trzaskał” bity. Najpierw starałem się naśladować producentów takich, jak np. Shigeto, czyli dużo ambientowych akordów, wolne tempo, taki maksymalny chillout. Zacząłem się zagłębiać w świat elektroniki.
To wszystko powstawało w Abletonie?
Na początku myślałem, że udźwignę łączenie akustycznych bębnów i ścieżek w Abletonie, ale przeliczyłem się w kalkulacjach... Skupiłem się więc na „siekaniu” bitów. Sprzedałem bębny, a za uzyskane w ten sposób środki kupiłem kontrolery MIDI i zacząłem eksperymentować. Szczerze mówiąc, na początku było dość ciężko. Moje wszystkie stare projekty „wiszą” na Bandcampie i jest to zapis mojego dotychczasowego rozwoju. Można więc zobaczyć, w jaki sposób zmieniał się mój styl oraz brzmienie. Zainspirowałem się wtedy podejściem Knxwledge’a, który na swoim Bandcampie ma już ponad 60 mixtape’ów. Było to dla mnie bardzo odświeżające i jakże inne od „zabetonowanej” sceny muzycznej, gdzie trzeba mieć wszędzie znajomości, pieniądze i wypada pracować nad płytą przynajmniej rok. Byłem takim podejściem bardzo zmęczony i chciałem w końcu poczuć, że mam pełną kontrolę nad tym, co robię. Tak też było, choć mało kto słuchał tych pierwszych beat-tape’ów. Robiłem jednak swoje, pracując dla zajawki i widziałem, jak robię coraz większe postępy. Wróciłem do korzeni i znowu mogłem poczuć się jak dziecko.
Wspominałeś, że ominęło cię sporo z ostatnich zjawisk muzycznych. Co zatem zadecydowało o tym, że zająłeś się akurat bitami?
W pewnym momencie bardzo wkręciłem się w to, co robi przywołany przed chwilą Knxwledge. Zwłaszcza na swoich pierwszych albumach sampluje w bardzo specyficzny sposób – „wyrywa z flakami” jakąś pętlę i nie szuka miejsc, gdzie słychać tylko wokal czy gdzie są same akordy. Nakłada jakiś filtr, tnie, dodaje stopę z hi-hatem pod prąd i w ten sposób powstaje jakaś dziwaczna pętla, która niesamowicie buja. Stwierdziłem, że jest to super świeże, bo nie widziałem, aby ktoś tworzył w ten sposób, może za wyjątkiem Madliba. Poza tym takie podejście idealnie pasowało do moich umiejętności perkusyjnych. Szybko przerzuciłem się na finger-drumming, dzięki czemu byłem w stanie bardzo sprawnie tworzyć takie bity. Teraz próbuję trochę od tego odejść i staram się to robić inaczej. Nie chcę się sam zanudzić jedną metodą. Mocno mnie inspirują produkcje przy użyciu prostych środków, minimalistycznych bębnów i pętli, jak u Tuamie czy Imana Omari. Liczy się pomysł i przede wszystkim to, czy bit dostatecznie „buja”.
W pracy nad utworami korzystasz głównie z samplingu?
Ten proces jest różny w zależności od tego, jaki akurat mam nastrój, choć rzeczywiście głównie sampluję. Wiąże się to również z tym, że w ten sposób jestem w stanie najszybciej osiągnąć efekt, o który mi chodzi. Staram się wyszukiwać próbki, o których inni producenci nie pomyśleliby, że można z tego skleić bit. Szukam takich dźwięków, którym mogę dać drugie życie. Czasem zapinam rhodesy w Abletonie i kleję akordy lub dogrywam linię basu, aby jeszcze wzmocnić całość. Natomiast sampluję z plików cyfrowych, które później przepuszczam przez różne efekty, jak np. mój ulubiony Reverb Cabinet z Abletona. Zdarza mi się też dodawać do podkładów szum winylu, bo – moim zdaniem – w tym momencie źródło dźwięku nie ma już takiego znaczenia. O wiele bardziej jest dla mnie istotne, czy bit „żre” niż czy każdy element został idealnie „wymasowany”. Myślę, że moje swobodne podejście do produkcji pozwala mi odkrywać niekonwencjonalne metody osiągania właściwego brzmienia. Sądzę, że jest to już charakterystyczna cecha mojego stylu.
Mówiłeś, że kiedy sprzedałeś bębny, nabyłeś kontroler. Co to było za urządzenie?
Pod wpływem Flying Lotusa oraz Shigeto kupiłem Akai APC40 Mk2, ponieważ chciałem wyzwalać jak najwięcej klipów naraz i tworzyć oryginalne sekwencje oraz kolaże na żywo. Zagrałem z tym APC kilka razy na żywo, ale później stwierdziłem, że muszę mieć prostszy system i więcej luzu w tym wszystkim. Nie chciałem rozbierać bitów na osobne ślady, tylko podejść do tego jak z Rolandem SP-404, który jeszcze pół roku temu był w Polsce bardzo trudno dostępny. Dlatego stwierdziłem, że nie będę się tym zajmował, tylko wykorzystam to, co mam, czyli laptopa. Wychodzę z założenia, że jak muzyka nie kopie, to i tak żaden sprzęt nie pomoże. Wyjąłem więc moje stare Akai LPD 8, które wykorzystywałem już na sto różnych sposobów. Najpierw robiłem na nim finger drumming, później traktowałem jako bazę danych, gdzie przerzucałem sobie kolejne brzmienia, a na koncertach Aikiddo wyzwalałem za jego pomocą sample. Kiedy pozbyłem się APC, zaczęło brakować mi kilku pokręteł i faderów, więc zacząłem rozglądać się za sprzętem tego typu. W oko wpadł mi Korg nanoKONTROL 2. Widziałem, że używają go jedni z moich ulubionych producentów Swarvy i Iman Omari, ich sety to właśnie lapek i nano. Nie miałem zbytnio pojęcia, co na nich robią, ale podobał mi się ten minimalizm. No i bardzo szybko zakochałem się w tym kontrolerze! Kiedy go kupowałem, to nie byłem do końca przekonany, ale teraz jestem po prostu zachwycony.
A jak wygląda twój występ na żywo?
Od początku chciałem grać bity na żywo na bębnach i do tego dogrywać sample. Cały czas idę w tym kierunku. I stąd moje ciągoty to finger drummingu, choć ostatecznie okazało się, że latencja jest zbyt duża, kiedy dorzucam MPD218. Musiałbym mieć osobnego kompa, do którego podpięte byłyby bębny lub kupić MPC. Nie mniej jednak, mam dużo pomysłów, jak wejść z moimi bitami na wyższy poziom. Powolutku pokonuję kolejne etapy i myślę, że w końcu zatoczę pełne koło i wrócę do akustycznych bębnów. Na pewno nie kręci mnie granie na żywo, gdzie na scenę wychodzi DJ z laptopem i po prostu puszcza swoje produkcje. Nigdy do końca nie załapałem się na typowy hip-hopowy pociąg, mam bardziej muzyczną przeszłość jako sideman, więc bardzo zależy mi na tym, aby w tym, co robię, zawsze było sporo elementów na żywo. Generalnie mój setup koncertowy wygląda w ten sposób, że nanoKONTROL obsługuje poziomy głośności w Abletonie, a do tego mam w nim reverby, delaye, różne filtry, equalizery – wszystko mocno inspirowane efektami na Rolandzie SP-404. Jest to główny kontroler, na którym zmieniam też kolejne bity. Do tego używam niezawodnego LPD8, dzięki któremu uaktywniam krótkie sample, tekstury, fragmenty wokalu. Na Akai mam też osobny zestaw efektów do modulacji sampli. Dzięki temu mogę za każdym razem tworzyć inny kolaż i nadawać odrobinę nowego brzmienia moim bitom, bawiąc się przy tym strukturą i dynamiką. Cały czas odkrywam nowe połączenia efektów i rozwijam „żonglerkę” loopów.
Często korzystasz z wtyczek?
Staram się tego nie robić. Jedynie podczas postprodukcji rzeczywiście ich używam. Będąc współczesnym „bedroom” producentem pracuję w skromnych domowych warunkach. W moim projekcie jestem odpowiedzialny za każdy element produkcji i moim punktem wyjścia jest surowe brzmienie. Jestem jednak zadowolony, bo zauważam też, jak z roku na rok moje dźwięki stają się coraz bardziej tłuste. Wiem już coraz lepiej, jak rozłożyć rzeczy w panoramie, w jaki sposób ustawić equalizer, kompresory oraz odpowiednio zastosować delay. Wszystko to robię na pokładowych wtyczkach metodą „na ucho” i nie narzekam, że inni producenci mają więcej narzędzi do dyspozycji. Wręcz jestem dumny z tego, że w zasadzie sam się nauczyłem osiągać swoje brzmienie.
Takie ograniczenia bywają też bardzo rozwijające.
Jasne, wszystko jest kwestią dobrego pomysłu. Wspominałem o SP-404, którego nie mam, więc postanowiłem sam zmontować sobie taki custom efekt rack. Na początku byłem przerażony tą perspektywą, ale później zacząłem łączyć w łańcuch najprostsze efekty z Abletona, jak Ping Pong Delay, Redux, Cabinet czy Beat Repeat. Dzięki temu utworzyłem swój własny arsenał do mielenia pętli i myślę, że udało mi się osiągnąć zadowalające rezultaty. Dodatkowo pracując z Abletonem, mam przewagę nad starym Rolandem SP, gdzie system poruszania się między efektami bywa mocno utrudniony. Grając z nanoKONTROL jestem w stanie dowolnie łączyć kilka efektów naraz. Często odkrywam nowe połączenia podczas moich koncertowych eksperymentów.
Wspominałeś, że w internecie można znaleźć twoje dotychczasowe produkcje, ale z pewnością pracujesz już nad kolejnym materiałem. Zdradzisz swoje najbliższe plany wydawnicze?
Rzeczywiście aktualnie pracuję nad moim debiutanckim albumem dla Kalejdoskop Records. Miałem przyjemność towarzyszyć w trasie koncertowej chłopakom z Bitaminy i na mojej płycie będzie można usłyszeć efekty zawiązanych wtedy znajomości. Chciałbym przemycić tam jakiś remiks kawałka z ich Kawalerki, ale wspólnie z Piotrkiem mamy też w planach nagranie numeru. Być może pojawią się inni goście, choć na razie nie ma jeszcze o czym mówić. Poza moim solowym debiutem prężnie działamy z Igorem Seiderem (znanym jako Igorilla) oraz nieustannie współpracuję z moim wspaniałym kolektywem Himalaya Collective. Wielu utalentowanych producentów wydaje swoje beat tape’y pod tym szyldem. W najbliższych miesiącach szykuje się kilka interesujących imprez i wydarzeń, żeby wspomnieć tylko kolejną trasę z Bitaminą czy Good Vibe Festiwal, więc będzie się działo. Jestem bardzo szczęśliwy, że na przestrzeni zaledwie trzech lat, odkąd zacząłem produkować bity, wszystko doskonale się układa. Rok 2018 na pewno będzie dla mnie bardzo ważny i jestem przekonany, że będziecie mieli okazje usłyszeć moje produkcje jeszcze nie raz.