We Will Fail - Porażka to tylko część procesu
Rankingi najciekawszych albumów muzyki niezależnej w 2014 roku dość niespodziewanie zdominowała debiutancka płyta Aleksandry Grunhölz (We Will Fail) pt. Vernstörung. Artystka reprezentująca wytwórnię Monotype Rec. uzyskała intrygujące i głębokie brzmienie, które zostało osiągnięte m.in. dzięki nakładaniu na siebie tzw. nagrań w plenerze.
Początek twojej muzycznej działalności wiąże się z Pracownią Audiosfery Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Jak duży wpływ na twoją dzisiejszą twórczość miały doświadczenia wyniesione z uczelni?
We Will Fail: Przede wszystkim Pracownia Audiosfery była świetnym miejscem. Miałam doskonałego profesora, Leszka Knaflewskiego, który naprawdę potrafił rozmawiać ze studentami. Zachęcał do eksperymentów, namawiał do rozwijania własnych pomysłów. Od zawsze interesowałam się muzyką - tak zwyczajnie, jak wielu młodych. Czytałam mnóstwo artykułów w internecie, polowałam na prasę muzyczną i słuchałam, czego się tylko dało. Bawiłam się dźwiękiem za pomocą Fruity Loops, sprawdzałam, czym jest Reason, Traktor i co można zrobić, układając klocki w Abletonie. Zanim więc trafiłam na Uniwersytet, wiedziałam już jak obchodzić się z rejestratorem, co to jest DAW i kto to jest Zbigniew Karkowski [wywiad Macieja Polańskiego z tym zmarłym 2 lata temu artystą zamieściliśmy w EiS 12/2010 - przyp. red.]. Jednak przez te 4 lata spędzone w pracowni, otrzymałam ogromną dawkę wiedzy.
Jak w praktyce wyglądały zajęcia w tej pracowni artystycznej?
Myślę, że dla każdego te zajęcia były czymś innym i wyglądały inaczej. W moim przypadku było to mnóstwo eksperymentowania z dźwiękiem, granie na instrumentach w niekonwencjonalny sposób. Większość czasu spędziłam w pracowni z Olgą Ozierańską i Klaudią Jarecką, z którymi założyłyśmy grupę OKO. Uczyłyśmy się pracy z głosem, wymieniałyśmy się pomysłami i własną energią. Przychodziłyśmy, grałyśmy, rejestrowałyśmy i dyskutowałyśmy o tym między sobą i z profesorem. Efektem były działania performatywne, mocno wykorzystujące dźwięk. Zapisy kilku naszych performance można znaleźć w sieci. Jaki wpływ te doświadczenia mają na to, co robię teraz? Patrzę na muzykę i kompozycję w sposób bardzo swobodny, wiem, że jedynym ograniczeniem w działaniu jest tylko moja głowa.
Ograniczenie intelektualne to jedna strona medalu, drugą stanowią jednak kwestie technologiczne. Twoje utwory powstają z nakładanych na siebie dźwięków, nagrań terenowych, sampli z taśm. Opowiedz o samym procesie pozyskiwania dźwięków. Jakich narzędzi używasz do nagrań?
Nie jestem sprzętowym maniakiem, dźwięki zgrywam mało imponującym starym Zoomem H2. Jeżeli chodzi o sample z taśm, to po prostu chodziłam po bazarach i sklepach ze starociami w poszukiwaniu różnych dziwactw. Zdarzało mi się kupować używane, nieopisane kasety magnetofonowe, zawierające czyjeś nagrania z radia lub przegrywki z innych kaset. Sprawdzałam jak głowica magnetyczna czyta taśmy, przy tym popsułam kilka walkmanów i trochę kaset. Rejestratorem nagrywałam na przykład efekty przesuwania taśmy przed głowicą w różnym tempie, bądź też odtwarzania taśmy na starym, brzęczącym głośniku.
Co dzieje się później z uzyskanymi w ten sposób nagraniami? Jak wygląda dalszy proces twórczy?
Wszystko bazuje na komputerze z zewnętrznym interfejsem audio oraz kontrolerem, to moja podstawowa stacja robocza, która pomaga mi również w graniu na żywo. Pracuję na dwóch programach: Ableton Live, będącym moim głównym narzędziem, oraz Adobe Audition, który jest pomocniczym edytorem dźwięku. Sam proces tworzenia bywa różny. Czasem jakiś dźwięk stanowi bazę kompozycji. Buduję wokół niego konstrukcję z rytmów i innych dźwięków, które go podkreślają. Innym razem jest to po prostu improwizacja, przybierająca po pewnym czasie formę gotowego utworu. Bazuję głównie na samplach, obrabiam je, tnę, zmieniam tempo, zapętlam, nakładam efekty (zwłaszcza pogłosy i filtry FFT). Dodatkowo wykorzystuję wbudowane w oprogramowanie instrumenty, często korzystam z wtyczek Max for Live.
„Założyłam sobie na samym początku, że zależy mi tylko na słuchaniu, na tym, by muzyka robiła swoje. Niespecjalnie jestem zainteresowana aspektem show” (fot. Joanna „Frota” Kurkowska)
Co sprawiło, że zainteresowałaś się field recordingiem?
Jeszcze pod koniec liceum trafiłam na warsztaty, gdzie pokazano mi, że są różne sposoby słuchania. Głosu słuchamy przede wszystkim jako nośnika informacji - ktoś coś do nas mówi, przysłuchujemy się treści. Inny rodzaj słuchania pojawia się, gdy ktoś mówi do nas w języku, którego nie znamy. Nie rozumiejąc słów, przysłuchujemy się barwie, melodii, intonacji i dynamice głosu. W taki sposób przysłuchiwaliśmy się otoczeniu na tych warsztatach. Chodziliśmy z rejestratorami w rękach i słuchawkami na uszach, skupialiśmy się po prostu na brzmieniu i urodzie dźwięków. Wtedy złapałam bakcyla i zainwestowałam w Zooma - kiedyś była to naprawdę inwestycja...
Jakie dźwięki nagrywałaś na początku?
Zaczynałam od nagrywania mojego najbliższego otoczenia: dźwięków pralki, lodówki, popcornu w mikrofalówce, telewizora zza ściany itp. Zabierałam rejestrator na spacery, na dłuższe wyjazdy. Rejestrowałam dźwięki odwiedzanych miast, transportu miejskiego, ulicznych muzyków. Nie rozstawałam się z nim, zawsze z nadzieją, że uda się usłyszeć i uwiecznić coś interesującego, nietypowego.
Jak ludzie odbierają twoją muzykę podczas koncertów - tańczą, czy też zachowują pozycje siedzącą?
To zależy od miejsca i warunków, w których odbywa się koncert. Kiedy gram w miejscu, gdzie słucha się na siedząco, inaczej przygotowuję set niż wtedy, gdy jest to przestrzeń klubowa. Pomimo rytmu jest to muzyka bardziej do słuchania, niż do tańczenia. Częściej widzę, że ludzie raczej delikatnie bujają się niż tańczą. Po skończonym występie zdarza się, że ktoś podchodzi i mówi, że przeżył coś fajnego. Wydaje mi się, że czasem widzę ze sceny, czy komuś udaje się całkowicie odpłynąć i zanurzyć w muzyce. Założyłam sobie na samym początku, że zależy mi tylko na słuchaniu, na tym, by muzyka „robiła swoje”. Niespecjalnie jestem zainteresowana aspektem „show”. Wydaje mi się, że jestem strasznie nudna na scenie - stoję, gapię się w laptopa i w skupieniu odgrywam swój materiał, kontrolując, by nic nie trzeszczało i nie dudniło. Raczej nie improwizuję. Wcześniej przygotowuję plan. Sporo myślę o kompozycji całego setu, o miejscu, w którym będę grała i osobach, które będą słuchać.
Oprócz muzyki twoim głównym zajęciem jest grafika. To ciekawe, że wielu grafików zajmuje się muzyką, i odwrotnie. Skąd ta fascynacja dźwiękiem u ciebie?
Fascynacja muzyką zawsze po prostu we mnie była. Nie lubię mówić, słowa zazwyczaj są obok tego, co naprawdę chciałabym powiedzieć. Dźwięk podoba mi się jako forma wyrazu, ponieważ nie obliguje do wypowiadania myśli wprost, jest umowny. Operuje abstrakcyjnymi skojarzeniami, może nakierowywać na pewne stany i emocje. Natomiast grafikę traktuję stricte zawodowo. Jasne, że sprawia mi satysfakcję, ale satysfakcja z dobrze wykonanego projektu to zupełnie inny ładunek energii, jest mniejsza niż satysfakcja z dobrze zagranego koncertu, który kilku osobom sprawił przyjemność.
Twoja debiutancka płyta "Verstörung" w wielu muzycznych podsumowaniach zeszłego roku plasuje się ścisłej czołówce, niekiedy określana jest nawet jako płyta roku w Polsce. Spodziewałaś się takiego odbioru?
Przyznaję, że na rankingi patrzę przez palce. Co właściwie oznacza „płyta roku”? Oczywiście jest mi bardzo miło. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Tak jak i tego, że w ogóle tę płytę wydam. Albo tego, że będę jeździć na festiwale, nie tylko jako słuchacz. Albo tego, że w życiu można robić to, co się lubi. Tyle zaskoczeń!
Zaskoczeniem było również to, że w tym samym roku, co debiut wyszła kolejna płyta We Will Fail, czyli "Verstörung 2.0". Uważałaś, że materiał, który ukazał się jako twój debiut wymagał rozwinięcia?
Po wydaniu pierwszego albumu miałam sporo energii i pomysłów na ciąg dalszy. Byłam mocno skoncentrowana na tworzeniu, prawie w ogóle nie wyłączałam programu do składania muzyki. Powstało sporo nowych rzeczy i kolejnych wersji gotowych już utworów. Od początku zastanawialiśmy się z moim wydawcą nad edycją winylową albumu, w trakcie rozmów doszliśmy do wniosku, że najciekawszym rozwiązaniem będzie zrobienie czegoś innego, niż wersja albumu wydanego na CD.
„Stoję, gapię się w laptopa i w skupieniu odgrywam swój materiał, kontrolując, by nic nie trzeszczało i nie dudniło. Raczej nie improwizuję” (fot. Joanna „Frota” Kurkowska)
Winyl jako nośnik determinuje nieco inne podejście do brzmienia. Czy w fazie masteringu uwzględniłaś te różnice?
W przypadku pierwszej części albumu mastering odbywał się po prostu na etapie miksu. Po przygotowaniu całego materiału, wrzucałam go na jedną oś czasu i dopasowywałam poziomy głośności, korygowałam niuanse tak, by wszystko brzmiało spójnie. Przy części drugiej, gdy materiał miał wylądować na innym nośniku, zajął się tym specjalista i dostosował pliki pod tym kątem.
Wiemy też, że poza swoją muzyczną działalnością jesteś również zaangażowana w tworzenie kwartalnika M/I. W jakim zakresie?
Odpowiadam za stronę wizualną kwartalnika M/I oraz skład pisma. Ciągle marudzę, że coś jest za małe albo zbyt szpetne. Rynek prasowy w Polsce, jak i wszędzie indziej, znajduje się w trakcie transformacji. Internet zmienił sposób czytania, wpłynął na sposób pisania i nasze oczekiwania względem informacji. Coraz mniej się czyta, druk nie jest już jedynym możliwym medium, nakłady pism się kurczą, ale jednocześnie powstają nowe tytuły, jak choćby M/I. Szczerze mówiąc, sama jestem ciekawa dalszego rozwoju sytuacji.
Warto powiedzieć, że kwartalnik powstał dzięki crowd-fundingowi, czyli de facto sfinansowali go sami czytelnicy. To pokazuje, że istnieje duże zapotrzebowanie na materiały o muzyce niezależnej.
A może to udowadnia, że potrzeba jakiegoś medium, które porządkuje materiały o muzyce niezależnej? W sieci jest wszystko i jeszcze więcej. Mnóstwo portali oraz blogów podejmuje tematykę „niezalu”. Zastanawiam się nad dwoma pojęciami - rozproszenia i powtórzenia. Z jednej strony część informacji można znaleźć w wielu różnych miejscach, a z drugiej - są takie wiadomości, które można znaleźć na każdym portalu. Forma zamkniętego wydania pozwala na zaprowadzenie porządku w dużej ilości informacji - na zebranie ich i usystematyzowanie. Może to sprawia, że forma czasopisma nadal ma rację bytu.
Na pierwszy rzut oka można więc odnieść wrażenie, że scena niezależna w Polsce rozwija się bardzo prężnie. Czy też widzisz to w ten sposób?
Przy pytaniu o scenę niezależną, znowu wrócę do internetu, który wszystko pozmieniał. Teraz chyba łatwiej wyprodukować muzykę, niż znaleźć słuchacza.
Nie brzmi to zbyt optymistycznie...
To nie jest zarzut. Kto chce się wypowiedzieć, znajdzie odpowiednią formę i sposób, by to zrobić. Po prostu myślenie o muzyce też jest inne. Mniej uwagi poświęca się poszczególnym wydawnictwom, a więcej próbie orientowania się we wszystkich nowościach, w nowych brzmieniach. Robiąc muzykę, trzeba mieć to na uwadze i zadbać o to, by jakoś dotrzeć do słuchaczy, którzy są atakowani muzyką z każdej strony.
„Po wydaniu pierwszego albumu miałam sporo energii i pomysłów na ciąg dalszy. Byłam mocno skoncentrowana na tworzeniu, prawie w ogóle nie wyłączałam programu do składania muzyki”
Swoją muzykę wydajesz w wytwórni MonotypeRec., która mimo imponującego katalogu wciąż wydaje się tkwić poza głównym nurtem. Czy mogłabyś przybliżyć profil tej oficyny?
Ciężko mówić o jakimś konkretnym profilu, gdyż z tego co wiem, MonotypeRec. nie definiuje się jako reprezentant konkretnego gatunku muzycznego. W katalogu, oprócz szeroko pojętej elektroniki, znajdują się albumy z muzyką konkretną, taką jak free-improv, noise czy po prostu muzyka eksperymentalna. Label istnieje na rynku od 10 lat i przez ten czas zbudował niezłą rozpoznawalność, nawet większą poza granicami Polski, niż w swoim kraju. Ma na koncie ponad 100 wydawnictw. Współpracuje z tak uznanymi artystami jak np. Lydia Lunch, Lionel Marchetti czy Tony Buck z The Necks. Oprócz działań stricte fonograficznych MonotypeRec. jest wydawcą kwartalnika M/I, organizatorem własnego festiwalu oraz kilku cykli koncertowych (m.in. w Warszawie, Wiedniu i Londynie). Rzeczywiście bardzo aktywnie działają i, co najważniejsze, jest to label tworzony przez muzyków (Jakub Mikołajczyk/Komora A, Wolfram, Mirt), którego częścią jestem już od ponad roku.
Wygląda na to, że nie narzekasz na brak zajęć. Czy oprócz działalności solowej planujesz jeszcze jakieś kooperacje, ze wspominaną grupą OKO, bądź też z Piotrem Tkaczem, z którym tworzyłaś duet Tirips? Opowiedz nam o swoich muzycznych planach na najbliższy czas.
Wyżej wspomniane rzeczy, to już zakończone projekty. W ramach Tirips przerzucaliśmy się z Piotrem dźwiękami i pomysłami. A grupę OKO, o której wspominałam na początku rozmowy, założyłyśmy jeszcze na studiach. Od jakiegoś czasu rozwijam tylko We Will Fail. Ciągle pracuję nad nowym materiałem. Niektóre utwory są gotowe, niektóre znajdują się w fazie szkicu, ale pomysł na nowy album już się wyklarował. Wydawnictwo wstępnie planuję na jesień, lecz nie chcę się z niczym spieszyć.
Twój muzyczny pseudonim oraz tytuł wydawnictwa odwołują się do prozy Thomasa Bernharda (autor głośnej powieści "Vernstörung", czyli "Zaburzenie" - przyp. red.). W naszym odczuciu ma to dość przygnębiający wydźwięk. Czy rzeczywiście uważasz, że jest aż tak źle?
Nie uważam tak. Pomiędzy bielą a czernią znajduje się bardzo dużo odcieni. Jest bardzo źle i równocześnie bardzo dobrze. Poza tym nie uważam, by porażka była czymś strasznym bądź mocno przygnębiającym. To tylko część procesu.
Co znajduje się na jego końcu?
Nie mam pojęcia. Wiem, że po drodze - oprócz porażek - jest mnóstwo szukania, wiele odkryć i spora doza satysfakcji.