di.Aria - Life Is a Ping Pong Delay
Niedawno opisywałem na tych łamach rewelacyjną płytę Mirta Greed, pulsującą życiem we wszelkich jego przejawach. A tymczasem chwilę wcześniej ukazała się nie mniej ciekawa płyta wokalistki i eksperymentatorki Hani Piosik. Jeśli nie słyszeliście do tej pory jej projektu di.ARIA, to nie ma co tracić czasu, a najlepiej zobaczyć ją na żywo, bo to czysta energia i wyjątkowo charyzmatyczna postać.
Co ciekawe, na Life Is... Hania niemal całkowicie rezygnuje z wokali na rzecz „harmonii wyłaniającej się z dysharmonii”. Mamy tu do czynienia z hipnotycznymi, dziesięciominutowymi improwizacjami, warstwami przenikającymi się wzajemnie, niczym grzybnia zespolona z glebą. Wszystko tu się wzbudza, rezonuje, narasta, rozpada, ale też układa w wielobarwne mandale dźwiękowe.
„Nie planowałam tej płyty. Po prostu pewnego razu trafiłam we Wrocławiu na piękny fortepian marki Kaps z roku 1885. Trochę rozstrojony, ale ja akurat lubię takie niedoskonałości. Po prostu zaczęłam na nim grać długie improwizowane solówki, które rejestrowałam za pomocą mikrofonu Neumann wpiętego wprost w Zooma H4N. Drugim bohaterem płyty okazał się efekt Ping Pong Delay z Abletona. Po prostu założyłam go na te solówki i słuchałam co się dzieje. A działo się wiele ciekawych rzeczy. Czasami brzmiało to jak chaotyczna ściana dźwięku, ale czasami wyraźnie przebijał z niej jakiś sens. Gdy tworzyłam te nagrania, to myślałam, że to jest bardzo bliskie życiu, które też często jawi się jako chaos, ale po pewnym czasie, z perspektywy, jednak okazuje się, że to wszystko zdecydowanie ma jakiś porządek. Stąd głównie wziął się tytuł albumu Life Is a Ping Pong Delay” – tłumaczy artystka.
(fot. Mikołaj Starzyński)
Oprócz fortepianu, na płycie pojawia się również Korg MS-20 Mini, w roli generatora pisków, dronów i rezonansów, choć te ostatnie pochodzą również z o wiele ciekawszego i unikalnego instrumentu Sonora. „To jest instrument [do terapii dźwiękiem – przyp. red.] zbudowany przez entuzjastów z Poznania. Przypomina trochę rezonans magnetyczny i wygląda jak dwumetrowy walec, do którego ‘wjeżdża się’ na ławeczce. Na zewnątrz rozciągnięte są struny i w zależności od tego, gdzie się w nie uderzy, uzyskuje się inny dźwięk. W środku dzieją się naprawdę dziwne rzeczy” – śmieje się wokalistka.
Nie da się ukryć, że na Life Is... prawie nie ma wokali, które do tej pory były najpotężniejszą bronią Piosik. Jeśli już się pojawiają, to pod postacią sampli, które niczym motyle trzepocą odbiciami delaya na tle snujących się plam dźwiękowych. „Nie chciałam odciągać uwagi od głównego brzmienia fortepianu i sansuli (kalimby). Za to podczas występów na żywo te utwory zyskują tekst. Za każdym razem opowiadam jakąś historię, tyle że zawsze jest ona inna, zależna od energii danego miejsca i publiczności. Czasem rozmawiam z całą salą, czasem prowadzę dialog z kimś, kto w trakcie koncertu wydaje się mi bliższy, a innym razem wybieram osoby, które są oddalone, zamknięte, co bywa bardzo intensywnym doznaniem. Dla obu stron. Zdarzało się, że ludzie płakali po koncercie i przytulali się do siebie nawzajem lub do mnie, bo ta podróż budziła osobiste, silne wspomnienia. Cieszy mnie to, bo takich właśnie reakcji i wrażeń najczęściej poszukuję w odbiorze muzyki innych twórców” – podsumowuje Piosik.