Favst - Wszystko według potrzeb

30.07.2022  | Mateusz Kiejnig
Favst - Wszystko według potrzeb fot. Dagmara Szewczuk (@dagsoon)

Favst to producent, który znany jest z głośnych hip-hopowych produkcji, a na swoim koncie ma świetnie przyjęte płyty stworzone we współpracy z Gibbsem oraz Tymkiem. Na co dzień tworzy utwory z czołówką polskich raperów, które następnie wydaje w wytwórni QueQuality. W rozmowie z nim zagłębiliśmy się w temat produkcji muzycznej, edukacji, podejścia do muzyki oraz zaskakującego alter ego. Zapraszamy do lektury wywiadu, który przybliży Wam postać Favsta.

Patrząc na ilość muzyki, która wychodzi spod Twoich rąk muszę zapytać, czy Ty robisz sobie w czasami wolne?
 
Favst: Tak się składa, że właśnie wróciłem z rodzinnych wakacji. Odpocząłem od muzy i podładowałem baterie. W grudniu z Gibbsem wydaliśmy album przy którym ostro się nasiedziałem, więc było mi potrzebne trochę wolnego.
 
Dużo rzeczy masz aktualnie na tapecie?

Dużo, a nawet bardzo dużo. Staram się selekcjonować rzeczy nad którymi pracuję, choć nie jest to proste. Aktualnie jestem w trakcie tworzenia kilku pojedynczych numerów, a w planach mam zrobienie całego albumu z jednym z raperów. Zacząłem też pracować nad solowymi rzeczami na swój producencki album. Wiąże się z tym wiele pracy, bo chciałbym na niego zaprosić kilku gości. Teraz na pewno z Gibbsem wydajemy singiel na składankę QueQuality w klimacie powiedzmy lekko house’owym, bo też poprzedni numer, który puściliśmy w tym stylu fajnie się sprawdził. Chodzi mi o "dddd" co po rozwinięciu oznacza "daleka droga do domu".

Ciekawe jest, że akurat on Wam odpalił. Nie jest on najbardziej nośnym numerem z płyty "Hample".
 
To prawda. Może dlatego tak odpalił, bo wypuściliśmy go w zimę i zgrał się z takim nostalgicznym, smutnym klimatem towarzyszącym tej porze roku. Wydaje mi się, że ciężkie czasy, które trwają już od ponad 2 lat, sprzyjają trochę innemu rodzajowi wrażliwości w radiowej muzyce.
 
Te ciężkie czasy pozwoliły nam się trochę zatrzymać.

Zdecydowanie tak. Mieliśmy czas pomyśleć nad tym co jest dla nas naprawdę ważne, a sami muzycy mieli trochę więcej czasu na stworzenie danych numerów. Dodatkowo powstało więcej muzy, która była wynikiem jakiegoś rodzaju tęsknoty za normalnym światem. Obserwuję to co się dzieje na rynku i widzę, że ludzie nawet teraz oprócz nazwijmy to typowych „letniaków”, wypuszczają bardziej nostalgiczne i stonowane numery.
 
Patrząc na polską scenę to faktycznie teraz jest ten czas, kiedy będziemy mieć wysyp letnich bangerów. Skoro już o nich mówimy to przypomniał mi się wers z "Afryki" Szpaka "Jak skończy się lato nie macie o czym nawijać". Dość trafne spostrzeżenie, gdyż wielu muzyków właśnie na letniakach opiera swoją twórczość.
 
To zabawne, ale faktycznie to trochę prawda. Dodatkowo nie tylko rapu się to tyczy, ale generalnie muzyki.
 
Jednak choćby Wasza płyta z Gibbsem "Hample" pokazuje, że da się zrobić hitowe utwory jak "Halo" czy "Redukcja", które nie do końca muszą oscylować wokół letniego, lekkiego klimatu.

Mam wrażenie, że to wszystko opiera się o ten rodzaj wrażliwości bliski naszym sercom. Te house’y mają taki specyficzny, wschodni, słowiański klimat połączony z lekką pretensjonalnością i patosem. Robi to robotę i myślę, że jest to po prostu trochę inny rodzaj bujającego numeru.
 
Nawet samo to, że raperzy zaczęli śpiewać pozwoliło znacznie poszerzyć rynek muzyczny w Polsce.
 
Zdecydowanie tak. Dodatkowo mam poczucie, że śpiewają oni coraz lepiej. Mamy przykłady Tymka, Sobla czy kilku chłopaków, którzy naprawdę dobrze śpiewają i ich warsztat bardzo się polepszył. Nie mówię tylko o warsztacie wokalnym, ale też wartości produkcyjnej ich utworów. W ogóle moim zdaniem to przez ostatnie 2 lata poszło to bardzo do przodu na całym rynku. Samo to, że np. we wspomnianym rapie wielu artystów zaczęło korzystać z usług sidemanów naprawdę najwyższej klasy. Przykładem może być produkcja płyty Guziora, gdzie pomagałem chłopakom ogarnąć kwartet smyczkowy w numerze "Trapstar". To nie był mój numer, ale zostałem o to poproszony i zrobiliśmy tam kawał dobrej roboty.

Jak wyglądał taki proces?
 
Przy okazji produkowania tej płyty wraz z moim dobrym przyjacielem Marcinem Adamowiczem, czyli hypemanem, managerem i przyjacielem Guziora szukaliśmy ciekawych pomysłów, które można by było nie na siłę, ale w naturalny sposób rozwinąć. W tym numerze był bardzo fajny bit Skrywy i pomyślałem sobie, że kozacko by było jakby kwartet nagrał do tego partie. Mateusz Obijalski napisał partyturę, a Arco Quartet w składzie: Małgorzata Musidlak, Weronika Janik-Kurek, Karolina Waścińska-Łukanowska i Joanna Królikiewicz nagrał dane partie we Wrocławiu. Staramy się przemycać do rapu coraz więcej takich smaczków. Nie ma sensu oczywiście tego robić, jeżeli nie ma takiej potrzeby. Jestem zwolennikiem teorii, że wszystko według potrzeb. Prawda jest jednak taka, że coraz więcej tych crossoverów się robi, a rap coraz bardziej zbliża się do muzyki popularnej. Stąd też wynikają te eksperymenty i ja jestem ich zwolennikiem.

Na samej płycie produkowałeś chociażby głośny utwór "Blueberry".
 
Tak. Z pozoru wydaje się on być nowoczesnym, deep house’owym numerem. Ludzie piszę nawet, że brzmi on bardzo EDM-owo. Ciekawostką jest to, że cały lead do tego numeru jest zagrany na Prophet’cie 6, czyli analogowym syntezatorze. W zasadzie to wszystkie dźwięki z pominięciem basu są z Propheta.
 
Sam dogrywałeś sobie partie?
 
Nie potrafię grać na klawiszach, ale potrafię podłączyć klawisze do komputera i stawiać nuty w MIDI na komputerze... Zresztą fajnie się tak pracuje na tych nowoczesnych interfejsach, że MIDI może sterować tym syntezatorem, a wtedy człowiek może skupić się na filtrach itp. Mimo to chciałbym bardzo biegle grać na instrumentach klawiszowych. Mam taki plan, żeby się za to zabrać w przyszłym roku, bo to zdecydowanie usprawnia workflow. Generalnie jestem gitarzystą, a pozostałe elementy układam w piano rollu. Jeśli chodzi o np. dogranie na klawiszach jakiegoś prostego leadu, czy linii melodycznej to nie mam z tym problemu. Natomiast głównie jestem "klikaczem" myszki, co zresztą bardzo lubię. Nie chcę się usprawiedliwiać, bo jest to z jednej strony pewnego rodzaju ułomność, ale z drugiej daje to też pewne możliwości, których być może nie miałbym, gdybym wszystko grał palcami. One też mają ograniczone możliwości. Nasuwa mi się tutaj zespół Disclosure, który bardzo sobie cenię i ich najpopularniejszy numer "Latch". Często używam go jako utworu referencyjnego, bo uwielbiam tego typu brytyjski sound. Ten utwór się nie starzeje i mimo 10 lat od premiery nadal brzmi niewyobrażalnie świeżo. Słuchając tego numeru wydaje się, że był on nagrywany przez 20 osób na jakiś najlepszych Moogach i w jakimś ogromnym studiu typu The Church w Wielkiej Brytanii. Na YouTube jest tutorial z tego roku nagrany przez sam zespół, w którym chłopaki pokazują jak zrobili ten numer. Okazuje się, że jest on w całości został zrobiony na Logicu 8 korzystając tylko i wyłącznie z wbudowanej bazy soundów. Jeśli chodzi o budowę akordów, które są chyba najbardziej charakterystycznym elementem tego numeru, to jeden akord potrafi grać jednocześnie kilkanaście nut. Warto też zaznaczyć, że mimo umiejętności grania na klawiszach chłopaki ułożyli wszystko myszką w komputerze. Odbywało się to na zasadzie zmieniania, dodawania czy odejmowania jednej nuty i weryfikacji słuchem, a nie teorią czy estetyką. Wiadomo, że ciężko byłoby to wymyślić grając na klawiszach, bo jest to bardzo złożone. Polecam więc każdemu obejrzeć ten tutorial, bo to jest rzecz, która mnie mega zszokowała.

To kolejny dowód na to, że ograniczenia służą pracy kreatywnej. A przecież mnóstwo jest takich osób, które swoje niepowodzenia tłumaczą brakiem drogiego sprzętu.
 
To jest najwspanialsza lekcja, że to nie sprzęt, liczba pluginów czy sampli jest najważniejsza, a koncepcja i otwarta głowa. Wydaje mi się, że moją największą zaletą jest bycie autorefleksyjnym człowiekiem. Nigdy nie staram się tłumaczyć porażek np. komercyjnych, w taki sposób, że coś nie zadziałało, czy algorytm YouTube’a się obraził. Staram się natomiast być realistą i szukać tych przyczyn w sobie. W przypadku całych utworów czy aranżacji to tak jak większość producentów mam zapędy do tego, żeby robić bardzo rozbudowane produkcje z ogromną liczbą śladów. Mógłbym dodawać je bez końca. Tak samo sprawa wygląda z postprodukcją, gdzie tworzę niekończące się chainy channel stripów, efektów, a potem siadam do tego następnego dnia i wiem, że przesadziłem. Tak właśnie było z numerem "Halo" o którym wspomniałeś. To był utwór, który powstawał w ekstremalnych bólach. Ostatecznie został on przeze mnie tak przearanżowany, że w zasadzie nie przypomina swojej pierwotnej wersji. Tam nawet nie było refrenu Gibbsa. To jest akurat przykład, że czasami może warto zrobić krok w tył i „rozkopać” wszystko, żeby wycisnąć z numeru to co najlepsze. Ja zawsze staram się słuchać wszystkiego co robię na poziomie kompozycji. Może być to zagrane na dowolnym instrumencie i w dowolnym gatunku, ale jeżeli okazuje się, że ta kompozycja się broni to znaczy, że idziemy w dobrym kierunku. Wiem, że są to może banały, ale dzisiaj często się o tym zapomina.

Większość z nas ma chyba takie myślenie, że im więcej tym lepiej. A okazuje się, że minimalizm może być bardzo wartościowy.
 
Oczywiście, że tak. Minimalizm jest największą formą wyczucia smaku i obracania się w wyższej estetyce. Wydaje mi się, że to jest coś co się ma albo nie. Można to też wypracować w jakimś stopniu. Bardzo dużo nad tym rozmyślam i staram się upraszczać rzeczy, ale nie zawsze mi to wychodzi. Mniej znaczy więcej. To działa zawsze. Jednak powiedzmy to sobie szczerze, że często jest też tak, że producenci starają się ratować naprawdę średni numer czymś, co przykuje uwagę słuchacza. Ktoś się dogra, ale efekt nie jest wyśmienity to trzeba to jakoś ratować i wtedy zaczyna się kombinowanie. Ludzie chcą po prostu zrobić to lepiej i najczęściej z tego powodu wynika ten przesyt. Podobnie jest jeśli chodzi o minimalizm w samych nagraniach wokali. W wymarzonym świecie chcielibyśmy dostać jeden ślad wokalu, piękną linię melodyczną tak nagraną i zaśpiewaną, że w zasadzie nie musisz tam nic innego dodawać oprócz lekkiego pogłosu. Jeden track i numer jest zamknięty. W rzeczywistości jest jednak tak, że jest tych tracków 10, do tego 15 harmonii, a to i tak cały czas nie ma mocy. Wydaje mi się, że to wszystko jest kwestią danej piosenki.
 
A co Ty robisz w takiej sytuacji, gdy w pewnym momencie orientujesz się, że numer do którego ktoś się dograł kompletnie nie pali?
 
No właśnie kombinuję. Staram się używać różnych rzeczy. Czasami np. to ja nie potrafię ugryźć czegoś w taki sposób, żeby oddać to co artysta miał do powiedzenia. Bardzo dużo eksperymentuję i wiele osób ma mi to też za złe, że np. dostają jeden numer, do którego się dogrywają, a ja im finalnie podsyłam kompletnie coś innego. Jestem odwrotnością ludzi, którzy robią prewkę i już się jej trzymają do końca. Czasami jest tak, że te eksperymenty przynoszą dobre efekty, ale potrafię też się przyznać do błędu, wszystko wyrzucić do śmieci i wrócić do tej pierwotnej wersji. Jeśli coś nie spełnia moich własnych kryteriów to nie mam absolutnie żadnego problemu z tym, żeby to zniszczyć i o tym zapomnieć. Nie mam nostalgii do rzeczy, tylko dlatego, że poświęciłem im czas. Zrobiłem znacznie więcej muzyki do szuflady niż tej, która się ukazała. Mówię tutaj o piosenkach, które były skończone. Po prostu stwierdziłem lub stwierdziliśmy jeśli była to kooperacja, że to po prostu nie siedzi. Mam takie numery i czasami się do nich wraca, bo pojawi się jakaś nowa koncepcja albo okoliczności.

Wspomniałeś wcześniej, że jesteś fanem brytyjskich brzmień. Zawsze tak było?

Dla mnie Wielka Brytania rządziła, rządzi i będzie rządzić. Czy to jeśli chodzi o kanon brzmieniowy, rock and rolla, czy muzykę elektroniczną. Nawet to co w Ameryce dla mnie najlepsze jeżeli chodzi o scenę muzyki elektronicznej takiej powiedzmy bardziej klubowej, trochę przekręconej alternatywy to i tak ona garściami czerpie z garażowej muzyki brytyjskiej. Można tutaj wymienić wytwórnię Island Records, którą bardzo lubię. Cały Warehouse, Joyride, AC Slater wprowadzają coś swojego, ale cały czas kręci się to wokół brytyjskiego brzmienia. Wiemy nie od dziś, że to w zasadzie w Wielkiej Brytanii wszystko wymyślono. Od sprzętu po gatunki muzyczne itd. Oczywiście nie ujmuje scenie amerykańskiej, bo trzeba im oddać, że muzyka rozrywkowa w znacznej mierze przybrała swój kształt na plecach wczesnych czarnoskórych bluesmanów. Natomiast jak potem przyszło już do realizowania muzyki i zapisywania jej na nośnikach to Wielka Brytania wyprzedziła wszystkich.

Nawet obecnie słuchając muzyki z UK da się odnieść wrażenie, że tam ciągle pojawia się coś świeżego.

Wydaje mi się, że są tam muzycy, którzy mają mega otwarte głowy. Widać to nawet na scenie drillowej i od razu możemy ją odnieść do Ameryki, która szybko stworzyła swoją wersję drillu. Powiem szczerze, że ja niespecjalnie się na tym znam, nie słucham wykonawców, nie analizuje, ale rozumiem o czym mowa jeśli słyszę słowo drill. To jest dla mnie trochę przereklamowane jeśli chodzi o wyodrębnienie tego gatunku, bo od 10 lat jest w UK popularny grime i właśnie ten specyficzny rodzaj rytmiki. Teraz drillem nazywamy to, co kiedyś nazywaliśmy grimem. Ja zacząłem się jarać brytyjską muzyką w latach 2006/2007. Wszystkie te pogranicza rapu już wtedy miały ten pierwiastek grime’owy. Generalnie lubię wszystkie shuffle’owe rzeczy, breakbeaty itd. W Polsce zaczynają robić to ludzie na naprawdę dobrym poziomie jak chociażby Miły ATZ. Największy zaskoczeniem jest dla mnie to jak on to brytyjskie flow przekłada na język polski. Wydaje się to być ekstremalnie trudne. Język angielski sprzyja tej rytmice, bo nie ma tam tych wszystkich problematycznych spółgłosek jak "ś" czy "ć".

Zobacz także test wideo:
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Technics EAH-A800 - bezprzewodowe słuchawki z redukcją szumów
Wszystkim osobom dorastającym w latach 70. i 80. minionego wieku należąca do Panasonica marka Technics nieodmiennie kojarzy się z gramofonami oraz doskonałym sprzętem hi-fi.

Jednak w Polsce drill jedynie od strony muzycznej brzmi jak polski odpowiednik tego gatunku. Nie mamy tutaj w tekstach tematyki brutalnych przestępstw itp. Jak już w ogóle mówimy o tym gatunku to musisz przyznać, że dzięki niemu wybiło się ostatnio kilku polskich artystów.

Tak, ale też musimy zwrócić uwagę na to, że w UK czy USA będąc nawet niszowym artystą można prowadzić relatywnie naprawdę owocną karierę i na tym zarabiać. Jest masa alternatywnych artystów, którzy gdzieś tam nie robią wielkich wyświetleń, a mimo wszystko mają niesamowitą, ogólnoświatową rzeszę fanów i grają na największych festiwalach. Rynek jest tam ogromny, więc to „ciasto” da się podzielić na więcej kawałków. U nas wiadomo, że jest on znacznie mniejszy i wszystko jest tak skondensowane, że tylko niektórzy ludzie wychodzą ze swoją muzyką na zewnątrz. Zwłaszcza ci, którzy potrafią trochę zmienić swój sposób myślenia. Wydaje mi się, że tak było od zawsze.

Muzycy w Polsce byli pod tym względem ograniczeni. Mogli robić fajne rzeczy, ale jeśli na dłuższą metę na tym nie zarobili to w którymś momencie kończyli przedwcześnie karierę.

Dokładnie. Człowiekowi kończy się paliwo i jest to normalna rzecz. Decydując się na karierę muzyka obojętnie w jakim wymiarze, czy to sidemana, producenta, wokalisty czy grania w zespole, a Twoje wszelkie próby nie przynoszą żadnych korzyści to się po prostu odechciewa i zaczyna się tracić do tego serce. Dlatego wydaje mi się, że żyjemy w dobrych czasach. Mimo nadprodukcji muzyki, jeśli jesteś zdolny to bardzo małym nakładem finansowym jesteś w stanie zrealizować swoją wizję. Wszystko możesz tak naprawdę zrobić z domu włącznie z tym, że jeśli chcesz, żeby gitarzysta flamenco z Hiszpanii nagrał Ci partie gitary to płacisz mu 50 euro i na jakimś freelancerskim serwisie wysyłasz track i dostajesz gotowe nagranie. Często korzystam z takich usług. Jest np. taki serwis Fiverr. Tam jest bardzo wielu freelancerów i ktoś z drugiego końca świata może mi nagrać dowolny instrument czy wokal według moich instrukcji. Jest też oczywiście wielu nieprofesjonalistów, ale ja korzystam z usług takich powiedzmy sidemanów premium, gdzie widać i słychać, że znają się na rzeczy.

(fot. Dagmara Szewczuk/@dagsoon)

A samplujesz czasami elementy z innych utworów?

Tak, bo staram się szukać organicznych sposobów stylizacji. Lubię w ogóle stylizować utwory o jakieś takie bardzo znane sample. Podam przykład współpracy z Tymkiem. Na płycie "Piacevole" jest taki numer "Tabi". Harmonia jest oparta na fundamencie klasyku Nirvany "Smells Like Teen Spirit". Zresztą na samym końcu są cuty z wypowiedzi Kurta Cobaina. Bardzo lubię wyciągać instrumenty, sample, wokale z różnych utworów. Używam do tego Izotope RX 9 Advanced. W "Tabi" w tle też przeplatają się wokale Cobaina tylko ekstremalnie rozciągnięte w czasie co tworzy taką dziwną, mroczną harmonie. Jednocześnie ma to taką duszyczkę i iskierkę z tego numeru. Robiłem też niedawno bit dla Opała i Floral Bugsa do numeru "Walka z cieniem". Posamplowałem ukraińskie chóry z lat 60. i połączyłem je z charakterystycznym motywem z numeru Metallicy "The Memory Remains", który śpiewała znana jazzowa wokalistka Marianne Faithfull. Czułem, że te 2 różne nagrania mają tę samą wrażliwość jakiejś pieśni żałobnej. Jeśli mogę powiedzieć, że hip-hop mnie czegoś nauczył to właśnie tego. On od zawsze czerpał garściami z winyli, sampli i był to fundament tego gatunku. Bardzo często próbuję robić takie eksperymenty. Robiąc z Tymkiem płytę “Piacevole” działaliśmy według różnych założeń. Rzucaliśmy sobie przeróżne inspiracje, które wtedy wydawały nam się absurdalne, bo raperzy jeszcze z tego nie czerpali. Dziś już jest to standard, ale wtedy było to świeże. Pojechaliśmy w Góry Bystrzyckie do Monochrom Studio na totalne odludzie. To był środek pandemii, więc generalnie wszystko było opustoszałe. Mieszkaliśmy w takim kolonijnym ośrodku dla małych dzieci, więc do dyspozycji mieliśmy tylko małe krzesełka i kolorowe stoliczki. Nie mieliśmy tam praktycznie internetu i słuchaliśmy różnych dziwnych rzeczy od Kraftwerk, przez Depeche Mode po Aphex Twina. Napisaliśmy tam numery "Mare" i "Mimosa", do których mam największy sentyment. Polecam bardzo to studio jak ktoś chce się odciąć od świata. Jest tam super sprzęt i naprawdę mega doświadczony człowiek, czyli Ignacy Gruszecki. Ja poznałem go w 2014 roku jeszcze jak był asystentem Marcina Borsa. To są takie moje wspomnienia jak zajmowałem się jeszcze głównie muzyką popową. Grałem wtedy na gitarze w zespole Eweliny Lisowskiej. Pisałem i produkowałem też jej numery. Akurat u Marcina nagrywaliśmy bębny i bas do utworu, który potem stał się znienawidzoną reklamą Media Expert.

Nigdy nie pomyślałbym, że mogłeś robić pop. Jednak to bardzo rozwijające, że tworzyłeś w różnych gatunkach muzycznych.

Tworzyłem i nadal tworzę najróżniejsze rzeczy jeśli chodzi o kryterium gatunkowe. Nie każdy wie, ale mam kilka alter ego. Tworzę muzykę od naprawdę bardzo dawna, bo zaczynałem jak miałem 12 lat. Historia dotycząca alter ego jest długa, ale postaram się ją streścić. Produkowałem popowe numery. W pewnym czasie zacząłem działać z Arkiem Koperą z Black Kiss Records w Warszawie. Byłem już trochę zmęczony byciem sidemanem, producentem do wynajęcia i songwriterem sprzedającym piosenki. Podczas trasy z Eweliną Lisowską dla żartu zrobiliśmy z numer disco polo. Nazwaliśmy go “Ona czuje we mnie piniądz” i tak powstał zespół Łobuzy. Stworzyłem go i gram w nim do dziś. Na początku założyliśmy ten zespół właśnie z Arkiem, czyli świetnym producentem i saksofonistą oraz moim przyjacielem Bogumiłem Boogiem Romanowskim. Ten drugi jest bębniarzem, z którym grałem w zespole Eweliny, a on sam grał też w zespole Mroza, czy Sylwii Grzeszczak. Na bębnach grał u nas przez lata Rafał Klimczuk od Pezeta i Pink Freuda. Aktualnie zastąpił go Hubert Kostyra, który wcześniej grał u Margaret. Gramy na żywo i mamy na koncie już kilka gatunkowych klasyków. To był zespół zbuntowanych sidemanów. Z głupiego żartu, po którym koledzy sidemani wróżyli nam artystyczną śmierć, zbudowaliśmy prężnie działająca firmę i wspaniały zespół składający się z przyjaciół. Przeszedłem więc piekło, niebo, koszmary i objawienia. Zarobiłem pierwsze duże pieniądze na muzyce, ale też miałem pierwsze ekstremalnie ciężkie doświadczenia. Czułem skrajną nienawiść i umiłowanie ludzi.

Taka decyzja musiała wymagać sporo odwagi. Pokazuje to natomiast Twoje luźniejsze podejście do muzyki. Nie jesteś ukierunkowany tylko na jeden gatunek.

Uważam, że to co robimy to aż muzyka, ale też tylko muzyka. Z mojego doświadczenia wynika, że jeżeli ktoś nie ma do tego dystansu to jest z góry stracony. Ważne żeby pamiętać, że każdy gatunek muzyczny ma swój cel i swojego odbiorcę. Jeżeli dziś jestem Favstem, czyli mrocznym hip-hopowym producentem, którego produkcje są nostalgiczne, ciemne i ciężkie to jest to dla mnie zupełnie naturalnie. To jestem w 100% ja. Jednak jeśli wychodzę w dresach z Łobuzami na Stadionie Śląskim zagrać występ sylwestrowy z piosenkami "Zbuntowany anioł", "Ona czuje we mnie piniądz" czy "Łobuz kocha najbardziej" to też jestem ja, ale mam po prostu inne nastawienie. W takich sytuacjach celem jest to, żeby ludzie się dobrze bawili i czerpali radość z naszej muzyki. Każdy inteligentny człowiek, który słyszał te numery zrozumie to puszczone oczko do słuchacza, bo najczęściej te numery są tak wystylizowane. Z założenia ma to być clever, żeby te żarty były udane w sposób smaczny ale niejednoznaczny, a to jest bardzo cienka granica. Nic mnie tak nie nauczyło pokory jak praca przy tych numerach, bo to było coś czego zupełnie nie znałem. Nigdy nie zapomnę okresu ich tworzenia. Wchodziliśmy w kompletnie nam nieznane rejony. Nie wiedzieliśmy jakie są zespoły, jak to powinno brzmieć co było bardzo ciekawym doświadczeniem. Pamiętam, że słuchaliśmy tego co wtedy ze świata disco polo miało najwięcej wyświetleń. Bardzo mi to otworzyło głowę. Jak bierzesz się za słuchanie czegoś co zawsze wydawało ci się typową młócką zrobioną na klawiszu weselnym, to zaczynasz się z tego uczyć rzeczy być może banalnych, ale takich o których nigdy byś wcześniej nie pomyślał. To jest też kompletnie inny kanon brzmieniowy.

Oprócz muzyki są teksty, które też różnią się od tych ze świata hip-hopowego.

Songwriting w przypadku disco polo jest być może najtrudniejszą rzeczą jaką robiłem jako muzyk. Musi to być realistyczne, prawdziwe i przekonujące dla osób, które słuchają tej muzyki od serca. Trzeba się naprawdę postarać, żeby nie wyszedł z tego pastisz, coś prześmiewczego czy prostackiego. Dlatego mam dużo pokory do polskiej muzyki tanecznej. Nauczyła mnie ona bardzo wielu rzeczy. Każdy kto w to wątpi ma zamknięty głowę. Natomiast cieszę się, bo mam szczęście do ludzi i większość z nich jest bardzo otwarta. Takimi ludźmi chce się otaczać, bo życie jest za krótkie, żeby cały czas robić to samo. Staram się więc rzucać sobie co coraz to nowe wyzwania i może zabrzmi to banalnie, ale wychodzić ze swojej strefy komfortu. Do tej pory mam też taki dualizm, bo to co wyniknęło praktycznie z przypadku z Łobuzami zajarało nas i zobaczyliśmy, że jest to fajny wentyl do zabawnych pomysłów albo do zrobienia czegoś z przymrużeniem oka. Jest natomiast druga strona, czyli tworzenie ciężkiej, mrocznej muzy, która gra mi w sercu i której słucham na co dzień.

Na co dzień więc słuchasz rapu?

Tak i od kiedy zacząłem się obracać w tym środowisku to zobaczyłem, że w naszym kraju jest masa niesamowicie zdolnych ludzi, a rap daje im furtkę do uzewnętrznienia się i sprzedania treści, które w żadnym innym gatunku muzycznym nie miałyby prawa znajdować się w mainstreamie. Musiałoby to być cenzurowane. To jest piękne w tej muzie i dlatego wiedzie i jeszcze długo będzie wieść prym. Lubię pracować z młodymi ludźmi, którzy często mają otwarte głowę na różne rzeczy. Staram się też śledzić polską scenę. Nie tylko rapową, ale również alternatywną czy gitarową. Aktualnie gatunki się strasznie zacierają, a crossovery są wszędzie. Bardzo mi się to podoba i myślę, że to jest jedyna słuszna droga, żeby się nie powielać i tworzyć coś nowego.

Zmieniając trochę temat to pamiętam, że kiedyś jakiś słuchacz zadał Ci pytanie "kim byłbyś, gdybyś nie był producentem muzycznym". Odpowiedź brzmiała, że byłbyś marynarzem i nawet pokazywałeś swoje odznaki. Skąd Twoje zamiłowanie do morza?

Z wykształcenia jestem oficerem nawigacyjnym. Skończyłem Akademię Morską w Gdyni na wydziale Nawigacji. Pracowałem 6 lat w zawodzie, a swoją karierę zakończyłem jako Drugi Oficer Pokładowy. Mówiąc w skrócie prowadziłem ogromne statki. Dobrze wspominam ten czas. Przez kilka miesięcy pływałem po świecie i byłem odizolowany od ludzkości. Pełniłem warty na mostku, a potem szedłem do swojej kajuty i robiłem muzę.

Współpracowałeś już wtedy z innymi muzykami?

Tak. W 2014 roku grając u Eweliny Lisowskiej w zespole i tworząc popowe numery to tak naprawdę produkowałem większość na statku. Byłem na nim 4 miesiące, a pozostałe 8 zostawałem w domu i grałem jako sideman. Taki tryb życia był fajny, kiedy byłem kawalerem i nie miałem jeszcze sprecyzowanego celu w życiu. Dopiero jak zaczęliśmy grać z Łobuzami i zobaczyłem, że z muzyki można wyciągnąć nie tylko pasję, ale też duże pieniądze to zrozumiałem, że muszę podjąć jakąś decyzję. Zostawiłem więc życie na morzu, czyli coś na co poświęciłem dużo czasu oraz zrobiłem ciężkie studia. Żeby zostać marynarzem trzeba naprawdę się temu oddać. Wiążę się to z ogromnymi wyrzeczeniami, masą nauki i praktyk.

Tak samo kochasz muzykę i bycie na morzu?

Tak naprawdę nie kochałem bycia oficerem pokładowym na wielkich kontenerowcach. Ten zawód może brzmieć romantycznie i być kuszący kąskiem dla osób, które lubą nostalgię i samotność. Jednak mimo wszystko jest to ogromna odpowiedzialność i wielka ilość stresu. Jeśli chciałem się poświęcić muzyce, czyli czemuś co kocham to musiałem podjąć decyzję, bo nie dałbym rady tego ze sobą łączyć. Podjąłem ją 6 lat temu i nie żałuję. Pozwoliło mi to rozwinąć skrzydła i stworzyć taką markę jaką jest Favst. Jestem szczęśliwy z tego co robię i mega się cieszę, że postawiłem na muzykę w życiu. Pochodzę z Łęczycy, czyli małego miasteczka pod Łodzią. Urodziłem się 1987 roku, więc w tym roku stuknęło mi  35 lat. Jak byłem dzieckiem to w rodzinie nie mieliśmy żadnych muzyków, ani nawet nikogo powiązanego z artystycznym światem. Nie powiem, że rodzice mówili mi, że praca artysty to nie jest praca, ale na pewno mieli wątpliwości, czy da się wtedy godnie żyć. Nie wierzyli w to za bardzo, bo nie znaliśmy ani jednej osoby, która zajmowałaby się muzyką zawodowo. Teraz może wydawać się to śmieszne, ale kiedyś naprawdę istniały czasy, w których utrzymywanie się z tworzenia muzyki nie było tak powszechne. Muzyka jednak od zawsze była moim marzeniem i bardzo chciałem się nią zajmować. Produkowałem ją na statku, lecz chwile wcześniej jako 11-latek zacząłem grać na gitarze elektrycznej.

Poszedłeś do szkoły muzycznej?

Nie, byłem samoukiem, a w zasadzie to uczył mnie kolega. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić Jacka, który zaraził mnie miłością do tego instrumentu. Jednak chwilę później poczułem silną potrzebę robienia całych aranży piosenek w komputerze. Chciałem produkować bębny, zajmować się soundami i nie ograniczać się tylko do gitary. Nie miałem wtedy nawet pojęcia, że istnieje takie coś jak DAW. Pamiętam, że kiedyś mój tata, który był marynarzem zabrał mnie 5-miesięczny rejs praktycznie dookoła świata. Wiązało się to z tym, że po 1,5 miesiąca przed i po wakacjach nie uczęszczałem do szkoły. Oczywiście jako dzieciak w pewnym momencie zacząłem się nudzić, a miałem ze sobą na statku jedynie gitarę elektryczną. Tata zorganizował mi więc jakiś komputer, który okazało się, że miał zainstalowaną wersję demonstracyjną Fruity Loopsa 2. Nie miałem wtedy pojęcia co to jest, ale bawiłem się tym oprogramowaniem, piano rollem czy sequencerem. Pochłonęło mnie to jak narkotyk. Pływaliśmy wtedy po pięknych miejscach, a ja nic nie widziałem bo byłem zajęty eksplorowaniem FL2 i tym co można w nim zrobić. Dziś jakbym posłuchał tych nagrań to pewnie bym się przekręcił ze wstydu, ale wtedy było to dla mnie jak odkrycie koła. Zaczynałem się tym coraz bardziej interesować i dość długo pracowałem na Fruity Loopsie 2 i 3. W którymś momencie przerzuciłem się na Cubase, bo w FL nie dało się wtedy jeszcze robić trackingu oraz nagrywać inputów audio. Kiedy poszedłem na studia w 2006 roku to rodzice kupili MacBooka i od tego czasu pracuję już na Logicu. Miałem też krotki romans z Abletonem, w którym robiłem masą poszczególnych instrumentów czy leak’ów ze względu na łatwość przypisywania mark czy używania instrument racka. Dodatkowo jeśli chodzi o automatyzację to Ableton przez długi czas nie miał sobie równych. W Logicu była ona bardzo nieprecyzyjna. Zakładałem filtr dolnoprzepustowy i widziałem, że dźwięk nie zgrywa sie z obrazem. Teraz na szczęście się to zmieniło i do układania aranży czy miksowania używam już Logica.

Czyli przez cały etap swojej edukacji nie uczęszczałeś do żadnej szkoły muzycznej?

Ani jednego dnia. Czasami mi to doskwiera jeśli chodzi o teorię, ale skłamałbym mówiąc, że nie mam żadnego pojęcia o teorii muzyki. Te lekcje odrabiałem sam będąc na statku. Miałem to błogosławieństwo, że nie cierpiałem na brak wolnego czasu. Dużo nauczyłem się z YouTube’a, publikacji czy książek. Porównując się do wyszkolonych muzyków to moja wiedza wypada bardzo blado, choć uważam, że jest zupełnie wystarczająca. Jeżeli potrzebuję czasami rozwinąć skrzydła w danym temacie to staram się doszkalać i słuchać mądrych ludzi. Nigdy nie spoczywam na laurach. Zawsze byłem też dociekliwy jeśli chodzi o temat postprodukcji i starałem się uczyć od kogo tylko mogłem. Był to m.in. wcześniej wspomniany Marcin Bors, który pracował wtedy w jeszcze istniejącym studio Fonoplastykon we Wrocławiu. Był też Szymon SIeńko czy Arek Kopera z Black Keys Records. U Rafała Smolenia nauczyłem się do czego wykorzystywać analogowy sprzęt, kiedy może zaistnieć taka potrzeba i z czego ona wynika. Dodatkowo wertowałem magazyn Computer Music i podejmowałem wszelkiego rodzaju wyzwania muzyczne. Jeśli chodzi o tematy narzędzi do produkcji i postprodukcji muzyki to staram się być w tym cały czas świeży.

Sam miksujesz swoje rzeczy?

Kiedyś nie przeszłoby mi nawet przez myśl, żeby komukolwiek wysyłać ślady do miksu. Dzisiaj uważam, że było to ekstremalnie głupie z mojej strony, bo w tej chwili nie wyobrażam sobie robić to samemu. Ostatnią rzeczą, którą sam miksowalem były numery z płyty "Piacevole" Tymka. Były to konkretnie numery "Mare", "Mimosa", "80’s" oraz "Syrop". Miksowałem je analogowo w studiu Black Keys Records na SSL-u AWS 900+.

Pamiętam, że była tam sytuacja tego typu, że nie mogłeś później wrócić do pierwotnych wersji utworów.

Tak, takie było moje założenie. Tych numerów nie trzeba było wymuskać i zrobić na nich jakąś niewyobrażalną edycję, a wręcz odwrotnie. Chociażby numer "Mare" puściłem sobie w 8-10 stemach na deskę i znając podstawy miksu starałem się uchwycić chwilę oraz wysycić każdy ślad do czerwoności. Generalnie bawiłem się kiedyś w analogowe sumowanie przez różnego rodzaju urządzenia i uważam, że jest to niestety nieefektywne. Natomiast jeśli chodzi o stół do miksu to rzeczywiście robi on diametralną różnicę. Możesz na nim tak naprawdę cały czas trzymać ten klimat rock and rolla nie tracąc przy tym jakości soundu oraz uzyskać taką jakość, którą ciężko byłoby uzyskać in the box. Nie oznacza to oczywiście, że się nie da ale wymagałoby to o wiele większego nakładu pracy i innych umiejętności. Tak naprawdę uważam, że wszystko według potrzeb. Jeżeli ktoś np. robi trapową muzę z 808-kami i opartą tylko o twarde, skompresowane sample, a potem chce to kleić na jakimś zewnętrznym outboardzie, kompresować i używać dynamicznej postprodukcji to w 99,9% nie będzie to miało racji bytu. Nie ma sensu np. kompresować czegoś co jest już skompresowane albo wysycać brzmienie na analogowym sprzęcie czegoś co z założenia ma mieć niski zakres dynamiki. 808-ki muszą być skompresowane kompresorami multiband, które maksymalnie pompują i wykorzystują cały dostępny headroom. Sprawa polega na tym, że jeśli świetnie znasz swój instrument czy swoje narzędzie pracy to naprawdę możesz na wszystkim uzyskać mistrzowski efekt. Obojętne czy pracujesz wyłącznie w komputerze, czy na zewnętrznym sprzęcie. Mamy przykłady ludzi jednych i drugich, którzy robią nawet podobne rzeczy i uzyskują świetne efekty. Jest np. Chris Lord-Alge który pracuje tylko w domenie analogowej. Rafał Smoleń opowiadał mi kilka anegdot z czasów kiedy pracował z Chrissem i większość była związana z jego ekstremalną nakrętką na outboard i analog. Natomiast nie zapomnijmy, że są ludzie, którzy tworzą rock and rolla tylko w komputerze i brzmi to równie świetnie. Jestem zdania, że to tylko kwestia poznania swojego narzędzia.

A Ty jesteś fanem analogów czy jednak wolisz działać w komputerze?

Zdecydowanie wolę pracę w komputerze. Jeżeli chodzi o mój setup to opieram sie głównie o pluginy, a w studio mam dosyć rozbudowany system UAD’owski z interfejsami Apollo X16 oraz Apollo Twin i procesorami UAD2 Satellite. Uzupełniłem to po prostu o przetwornik DAC i sterownik Grace Design m905. Universal Audio ma fajne UAD’y ale np. przetworniki pozostawiają wiele do życzenia. Obserwuję ogromną różnicę konwersji i jednak najwyższej klasy przetwornik daje zdecydowanie lepszą informację. Brzmi to po prostu lepiej. Kiedyś moimi ulubionymi monitorami były Barefoot’y MM27 i zresztą mam je do dziś, lecz korzystam z nich bardzo rzadko. Akurat w ich przypadku przetwornik nie miał żadnego znaczenia, bo mają one cyfrową krosownicę i wchodzi się do nich cyfrowym sygnałem. Od 2 lat pracuję na ATC SCM25A i od tego momentu nie istnieją dla mnie inne monitory. Niektórzy ich nienawidzą i mówią, że brzmią jak kartonowe pudełka. Ja natomiast kocham ich brzmienie. Wcześniej wspomnianych Barefoot’ów używam jedynie do bardzo mocno basowych rzeczy, żeby kontrolować ten najniższy dół. Są to sytuacje, kiedy pracuję z 808-kami czy naprawdę sążnymi subami.

A jakie cyfrowe wtyczki preferujesz?

Jeżeli chodzi o syntezatory to nie będę w żaden sposób oryginalny. Używam bardzo dużo Serum czy Pigments. Bardzo lubię też ROMpler Omnisphere. Ostatnio Splice wypuścił swój wewnętrzny syntezator Astra, które bardzo polecam. Synchronizuje się ze Splicem i można sobie z jego poziomu przesłuchiwać presety. Jest to bardzo kreatywna rzecz, bo daje dostęp do naprawdę ogromnej bazy danych.

Wolisz używać presetów czy kręcić swoje brzmienia?

Staram się nie używać presetów, lecz rzadko zdarza mi się też robić własne soundy od zera. Wydaje mi się, że nie mam takiej wyobraźni, żeby na syntezatorze stworzyć brzmienie, które mam w głowie. Mam natomiast tyle doświadczenia i znam know how o tym jak działają syntezatory, że jestem w stanie sobie takie soundy stworzyć na podstawie danego presetu. Znajdują sobie jakieś brzmienie w Serum czy Massive podkręcam na tyle, żeby uzyskać zadowalający mnie efekt. Często są to radykalne zmiany, ale punktem wyjściowym jest preset, który leży najbliżej mojego brzmienia w głowie. Znam i cenię wielu ludzi, którzy mają taką wyobraźnię i w matematyczny sposób rozumieją funkcjonowanie synthów, że są w stanie ukręcić każdy rodzaj soundu naprawdę od sinusoidy. Ja podobnie jak większość muzyków oglądam tutoriale i cały czas uczę się ich działania. Staram się też zdobywać wiedzę od takich ludzi jak np. Matheo, który na naszym rapowym środowisku wyróżnia się ogromną wiedzą na temat syntezatorów, zwłaszcza analogowych. Przecinając się z nim podłapywałem pewien workflow, żeby wiedzieć jak pracować z sound designem od zera.

Star icon
Produkty miesiąca
Electro-Voice ZLX G2 - głośniki pro audio
Close icon
Poczekaj, czy zapisałeś się na nasz newsletter?
Zapisując się na nasz newsletter możesz otrzymać GRATIS wybrane e-wydanie jednego z naszych magazynó