Urbanski - Szukam dźwięków z historią
Wojtek Urbański to producent znany przede wszystkim z projektu RYSY i świetnej płyty „Traveler”. W naszej rozmowie wracamy do tego co było zanim powstał ten kolektyw oraz rozmawiamy o tym co dzieje się teraz kiedy działalność duetu została zawieszona. Sam o sobie mówi jako „bezdomnym” producencie, który upodobał sobie dźwięki „z historią”. Ostatnie wydawnictwo „Selected Works” ale też utwór promujący serial „Ultraviolet” udowadniają, że te wychodzące spod jego ręki są zdecydowanie warte sprawdzenia.
Większość osób śledzących naszą scenę muzyki niezależnej kojarzy Twoją osobę przede wszystkim z formacją RYSY, jednak zostałeś aktywnym producentem dużo wcześniej. Być może mało kto wie, że przez długi czas Twoim głównym zajęciem było tworzenie muzyki do reklam, animacji czy pokazów mody. Czy tamten okres ma duży wpływ na to, jak dzisiaj pracujesz?
Urbanski: Praca nad komponowaniem muzyki komercyjnej dała mi naprawdę wiele. Przede wszystkim nauczyłem się myśleć melodią. Reklama z założenia bazuje na bardzo konkretnym podejściu do emocji. Moim zadaniem jest zbudowanie wymaganego nastroju, co staje się nadrzędne dla wyboru tonacji oraz melodii. Przez lata stworzyłem ogromne ilości motywów, we wszystkich możliwych odcieniach i to było dla mnie świetną nauką. Druga sprawa to wielość stylistyk, po jakich musiałem się poruszać, przerobiłem chyba większość muzycznych stylów, począwszy od pisania utworów orkiestrowych, poprzez gitary czy elektronikę. Warto też wspomnieć o tempie, w jakim pracuje kompozytor muzyki dla telewizji. Projekty dostaje się jednego dnia wieczorem i często już następnego dnia rano trzeba mieć gotowe propozycje. Jest to wymagająca i niekiedy stresująca praca, ale przy tym jedna z lepiej płatnych w muzycznym biznesie. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że poświęcając część swojego czasu tej branży, będę mógł pozostać niezależny we wszystkich swoich artystycznych projektach.
Kiedyś Flying Lotus powiedział, że po wydaniu każdej kolejnej płyty zmienia dom, w którym mieszka. Ciebie również można określić mianem takiego „mobilnego” producenta, prawda?
Tak, od kilku lat jestem w ciągłym ruchu. Ostatnie dwa sezony minęły mi pod znakiem tras koncertowych z projektem RYSY, ale też wielu innych wyjazdów. Jeśli komponuję muzykę do spektaklu, to często decyduję się zamieszkać na czas pracy w teatrze. Nie lubię pracować na odległość, lubię kontakt z ludźmi i miejscem. Zaczynając kolejne projekty, nieraz wynajmuję chatkę gdzieś za miastem, np. nad jeziorem i tam poszukuję inspiracji. Zauważyłem, że każde z tych nowych miejsc rozpoczyna jakiś nowy rozdział w moim podejściu do muzyki. Po pierwsze, jest to zmiana organizacji mojego studia. Wraz z każdą taką przeprowadzką weryfikuję swoje sprzętowe zaplecze. Kiedyś dźwigając (już po raz trzeci) syntezator Cwejmana do samochodu zdałem sobie sprawę, że właściwie od dawna go nie używam i wcale go nie potrzebuję. I dopiero to było impulsem do założenia aukcji na allegro. W każdym nowym miejscu inaczej ustawiam sprzęt, inaczej go podłączam. Raz pod lewą ręką mam Norda Lead’a, raz MPC, a to później wpływa na sposób mojej pracy. Zmiany są zawsze inspirujące, pomagają nam zerwać ze schematami, co w przypadku działań artystycznych jest bardzo potrzebne. Każde miejsce ma inną energię, światło, inną przyrodę dookoła. Raz tworzysz na uroczym, jasnym poddaszu, a raz w ciemnej piwnicy. Miałem kiedyś takie mroczne studio w podziemiach, bez okien…
Wyobrażam sobie, że praca w takim studiu na dłuższą metę może być trudna.
Co ciekawe, nie było gorzej niż w pomieszczeniach, gdzie miałem dostęp do naturalnego światła. Było po prostu inaczej. Tam też stworzyłem kilka moich najmocniejszych numerów, m. in. „ ID”, który jest solidnie „ubasowiony”, z bardzo ciężką techno-stopą. Wydaje mi się, że to ciemna przestrzeń wywarła na mnie taki wpływ. Z drugiej strony, w zeszłym roku przygotowując się do koncertu na Open’erze, wyjechałem na miesiąc na działkę Groha, szefa U Know Me Records, na Kujawach. Stoi tam mała drewniana chatka, z której jest dosłownie kilka kroków do pomostu i jeziora. Taka bliskość przyrody to był dla mnie raj na ziemi. Każdy kryzys, kiedy nie mogłem znaleźć odpowiedniej stopy czy klarownej barwy basu, rozwiązywałem skokiem do jeziora. Las, szum drzew, odgłosy owadów znalazły odbicie w kawałkach, które tam stworzyłem. Ukażą się one w czerwcu na mojej EP-ce, wydanej nakładem U Know Me Records. W tym materiale pojawia się sporo trzasków, szumów i klików. Określiłbym to brzmienie jako cyfrowy las.
Skoro już mowa o cyfrze… jesteś większym zwolennikiem wtyczek VST czy analogowych rozwiązań?
Wiele osób nosi się z tym dylematem, ale ja już mam go chyba za sobą. Wszyscy zaczynaliśmy od wtyczek, było to tańsze i o wiele bardziej dostępne. Uważam, że to piękny znak naszych czasów, każdy może zacząć robić muzykę w domu, a wystarczy teraz do tego laptop i słuchawki. Do pewnego czasu ja też pracowałem w ten sposób. Jednak już przy projekcie RYSY nie użyliśmy żadnej wtyczki generującej brzmienie. Przyznam, że jedynie w „Ego” zastosowałem FM8 do basu. Teraz przy nowych projektach znów wspomagam się jednak środowiskiem VST. Po prostu zatęskniłem za paroma ulubionymi syntezatorami VST! Myślę, że nie ma rozstrzygającej odpowiedzi na pytanie, który sposób pracy jest lepszy. To wszystko zależy od człowieka, jego aktualnych potrzeb oraz techniki pracy.
Jaki wpływ ma technika pracy na dobór Twojego sprzętu?
Praca z analogiem to inna filozofia, inny work flow, niż praca w domenie cyfrowej. Zawsze inspirujący był dla mnie fizyczny kontakt z instrumentem, to faktyczne kręcenie gałkami i faderami. Poza tym, przy takim systemie pracy, nie ma miejsca na ciągłą edycję, na cyzelowanie myszką najmniejszego detalu, animowanie każdego potencjometru. Po prostu kręcisz brzmienie, nagrywasz je do wav i masz już tę magię chwili uchwyconą na zawsze, bez możliwości głębszej ingerencji. Działając w domenie cyfrowej, możesz wracać do „serca” brzmienia i edytować je w nieskończoność. Wcale nie chcę rozsądzać, który system jest lepszy, one są po prostu inne. Raz lubię pracować w ten sposób, raz w inny. Pewne jest, że jeśli tworzysz prostą brzmieniowo muzykę, tzn. jest w niej kilka podstawowych warstw, załóżmy, że bas, lead i perkusja, to analog zapewni ci rasowy sound na wejściu. Ja natomiast tworzę bardzo złożone barwy, sklejam je z dziesiątek warstw. Niejednokrotnie tworzyłem takie brzmienia na bazie wtyczek (uwielbiam stosować w tym celu Native Instrument Absynth), ale też niejednokrotnie w oparciu o swój hardware’owy arsenał.
Opowiedz proszę więcej o tym arsenale.
Tego sprzętu przewinęło się przez moje ręce bardzo dużo, ale zdecydowanie moim ulubionym urządzeniem pozostał Sherman Filterbank. To przester stworzony przez szalonego, belgijskiego konstruktora. W teorii jest to jedynie efektor, nie tworzy więc własnych barw. W praktyce dostarcza mi więcej brzmieniowych doznań, niż jakikolwiek syntezator. Sherman niszczy dźwięk tak ekstremalnie, że ciężko usłyszeć w materiale „post” jakiekolwiek powiązanie z materiałem „pre”. Dodaje mnóstwo składowych harmonicznych w każdym możliwym rejestrze. Nawet jeśli później zetnę dół i górę filtrem, zostawiając jedynie wąski środek, to i tak podskórnie czuć, że jest to dźwięk z głębią, ten ciężar i charakter już zawsze tam tkwią. Pracuję z nim trochę na zasadzie paradoksu, niszczę dźwięk, a później próbuję go okiełznać filtrami, eq, pogłosem i znów uzyskać coś pięknego.
Które instrumenty najchętniej przepuszczasz przez Shermana?
Zauważyłem, że nie każde urządzenie dobrze z nim współpracuje, tak było między innymi z Waldorf Bloefeldem oraz Korgiem Minilogue. Ale już Nord Lead 4 czy też budżetowa Novation Mininova zabrzmiały pięknie. Na Mininovie sparowanej z Shermanem powstała zresztą większość barw w „Travelerze”. Natomiast w duet Nord Lead 4 z przesterem zapewnił mi wszystkie brzmienia na mojej nadchodzącej EP-ce. Jeżeli coś mi nie zabrzmi z Shermanem, to przepuszczam jedynie przez mój ulubiony preamp Thermionic Culture Rooster2. On również posiada sekcję przesteru oraz piękne, choć proste EQ. Kreowanie barw w oparciu o te urządzenia to moja ulubiona część pracy.
W jaki sposób kreujesz swoje brzmienia?
Kluczowe dla mojego systemu pracy jest pojęcie warstw, o których już wspominałem. Już od dawna myślę o dźwięku i muzyce jako o wielu nałożonych na siebie warstwach. Słuchając gotowej muzyki, czy po prostu otaczających mnie dźwięków, często rozwarstwiam je w głowie, próbuję usłyszeć poszczególne składniki. Tworząc muzykę lub sound design, uczestniczę w odwrotnym procesie, bowiem z różnych składników staram się stworzyć ten finalny dźwięk o interesującej mnie barwie. Często zaczynam od szumu, od czegoś prawie niesłyszalnego, jednostajnego, w górze. Później zniżam się trochę w rejestrze, dodaję piski, niczym kolejne harmoniczne. Później działam w środkowym paśmie. Staram się dodawać kolejne warstwy bardzo spokojnie i powoli. Często przepuszczam część z nich przez maksymalnie długi pogłos (darmowy TAL Reverb 2, to moje ulubione narzędzie). Stają się one w konsekwencji czymś w rodzaju pada. Regułą jest też, że kopiuję daną warstwę, obniżam lub podnoszę o oktawę i patrzę, co się dzieje, jak zabrzmią obie razem. Taką skopiowaną ścieżkę można dać na inny efekt lub zequalizować, gra jest warta przysłowiowej świeczki, bo efekt bywa zaskakujący. W ten sposób tworzę od kilku do kilkunastu warstw, które składają się na coś w rodzaju pada. Dzięki temu mam bardzo bogatą spektralnie bazę brzmieniową i dopiero do niej komponuję, szukam na gitarze lub klawiszach różnych melodii. Czasem bywa jednak tak, że ostatecznie w gotowym utworze nie wykorzystuję tego mozolnie ułożonego brzmienia. Bywa mi ono potrzebne jedynie do stworzenia harmonii, która inspiruje mnie do ułożenia ciekawych melodii. To jest oczywiście tylko jedna z technik, ale zauważyłem, że dzięki niej często powstaje coś głębokiego i złożonego.
Opowiedz więcej o swojej EP-ce „Selected Works”. Ile ten materiał ma wspólnego z Twoimi wcześniejszymi dokonaniami?
To dość mroczne i przestrzenne kompozycje, utrzymane w duchu techno, house, ale i połamanych beatów. Utwory powstały właściwie chwilę po tym, jak wyszedłem z propozycją zawieszenia RYS. Czułem, że chcę iść dalej, głębiej, Łukasz zareagował na to pozytywnie, bo też ma swoje odrębne projekty. To bardziej mroczny i mniej popowy materiał od moich poprzednich produkcji. Jest bardziej eksperymentalny i złożony brzmieniowo. Wciąż jednak flirtuję z taneczną motoryką – lubię, kiedy muzyka pobudza do tańca.
Mogłoby się wydawać, że po sukcesie płyty „Traveler” to idealny moment na kolejne wydawnictwo, a nie na zawieszenie działalności zespołu.
Cieszę się, że RYSY były około-popowym projektem, ale robienie muzyki dla masowego odbiorcy nie jest dla mnie celem samym w sobie. Najważniejszy pozostaje osobisty i artystyczny rozwój, a decyzję o zawieszeniu zespołu uważam za tego typu posunięcie i krok do przodu.
Ostatnio rzuciłeś się w wir pracy – wspominana solowa EP-ka, projekt z Jagodą Kudlińską, Wojtkiem Mazolewskim, czy w końcu kolejna współpraca z Justyną Święs, tym razem na deskach Teatru Wybrzeże.
Lubię, kiedy w moim życiu artystycznym jest ruch i ferment. Co do teatru, inspiruje mnie ilustracyjne potraktowanie muzyki. Doceniam to, jak muzyka oddziałuje na odbiór oglądanej przez nas rzeczywistości, jakim potrafi być pryzmatem. Zdarzały mi się współprace z niszowymi, pół-amatorskimi teatrami, któregoś dnia przyszła jednak propozycja od Eweliny Marciniak, świetnej reżyserki teatralnej, laureatki Paszportu POLITYKI. Wspólnie z Basią Derlak z zespołu „Chłopcy kontra Basia” stworzyliśmy muzykę do pięciogodzinnego spektaklu „Księgi Jakubowe” w Teatrze Powszechnym. Rok później skomponowałem razem z Justyną Święs muzykę do kolejnego spektaklu Eweliny, czyli „Mapy i terytorium” (na podstawie książki Michela Houellebecqa). Piosenki, które powstały przy tej okazji, okazały się na tyle autonomiczne, że zagraliśmy je z Justyną na tegorocznym festiwalu Spring Break w Poznaniu. Dziś przeczytałem bardzo pozytywną recenzję z tego występu na prestiżowym portalu The Quietus, więc chyba było dobrze! Obecnie szykuję się do mojej największej zawodowej przygody. To duża produkcja telewizyjna, będę miał okazję stworzyć swój pierwszy soundtrack filmowy. Jestem podekscytowany, ale nie mogę jeszcze zdradzić więcej szczegółów.
Tych projektów jest bardzo dużo, podobnie jak miejsc, w których one powstają. Ciągle powołujesz do życia coś nowego.
To mój pomysł na siebie. Myślę, że taka jest rola dzisiejszego producenta muzycznego: być niejednokrotnie częścią większego przedsięwzięcia. Poza robieniem stricte swoich rzeczy, ja po prostu lubię złożone produkcje, a co za tym idzie - współpracę z innymi artystami. Duża ilość zadań to zarazem mój sposób radzenia sobie z zagrożeniem rutyną. To, co robię, to często odległe rodzaje muzyki, jednak ostatecznie w każdym z tych projektów zostawiam swoją sygnaturę brzmieniową. Tak się realizuję.