Bass Astral X Igo - Piosenkowa formuła jest dla nas naturalna
Duet Bass Astral X Igo tworzą Kuba Tracz i Igor Walaszek. Powiedzieć, że przebojem wdarli się na największe sceny i swoimi energetycznymi występami rozpalili niejeden parkiet w kraju to jak nic nie powiedzieć. W naszej rozmowie poruszamy m.in. tematy związane z ich muzycznymi początkami, podejściem do kwestii technicznych oraz niedawno wydanym albumem "Orell".
Zanim stworzyliście wasz duet, graliście wspólnie w kapeli Clock Machine. To o tyle ciekawe, że ten zespół prezentuje raczej muzykę gitarową. Zaskakujące połączenie.
Igo: No tak, zespół Clock Machine to dla nas obu wielka przygoda i ze swojej strony mogę powiedzieć, że w ciągu 6 lat wspólnego grania nauczyłem się wszystkiego, co potrafię dzisiaj. Natomiast jeżeli chodzi o różnice gatunkowe, to nigdy nie zamykałem się na inne stylistyki. Od zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli coś mi się podoba i mam ochotę tego spróbować, to po prostu to robię.
Bass Astral: Pamiętam, że będąc w trasie z Clock Machine, słuchaliśmy płyty Avicii by Avicii, gdzie ten producent remiksował swoje własne numery. To bardzo dyskotekowy materiał, zahaczający o EDM. Moim zdaniem genialny w swoim gatunku. Dokładnie przypominam sobie moment, w którym pomyślałem, że też chciałbym osiągać takie brzmienie. Poczułem bardzo silną potrzebę wstawiania w piosenkach stopy „na raz”, ale nasz perkusista nie znosił takiego grania. Zgodził się na jeden czy dwa kawałki w takim stylu, natomiast ja chciałem robić w ten sposób już każdy numer. Dopiero w Bass Astral X Igo mogę sobie na to pozwolić.
Okazuje się, że wciąż jest u nas bardzo silne zapotrzebowanie na takie brzmienia.
Igo: Zupełnie nie spodziewaliśmy się, że ten projekt spotka się z aż takim zainteresowaniem. Geneza naszego duetu jest taka, że zwyczajnie chcieliśmy sobie dorobić i zagraliśmy parę koncertów nad morzem. Nagle wszystko tak się rozpędziło, że w pewnym momencie było to już trudne do ogarnięcia. Coś, co w zamyśle miało być jakimś niewielkim wątkiem pobocznym, raptem urosło do projektu bardzo wysokiej rangi. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego to tak odpaliło i być może kluczem był brak parcia na sukces. Graliśmy po prostu szczerą muzykę i nie zastanawialiśmy się nad tym, czy nam się to opłaci.
Bass Astral: To prawda, ja osobiście podszedłem do tego projektu bez większych oczekiwań. Okazuje się, że im bardziej odpuszczasz, tym lepiej to wszystko wychodzi. Mam wrażenie, że w Clock Machine zawsze czuliśmy się lepsi niż wskazywał na to nasz status: liczba like’ów, wyświetleń na YouTube, zarabiane pieniądze i festiwale, na jakie jesteśmy zapraszani.
No, ale zagraliście np. na Woodstocku, co chyba dla zespołu rockowego jest największą nobilitacją?
Bass Astral: Dla mnie występ na Woodstcoku w tamtym czasie był ogromnym wydarzeniem i wielkim docenieniem naszej pracy. Sama obecność na tej scenie dostarczyła mi tyle adrenaliny, że schodząc z niej, już nie pamiętałem, co się właśnie stało. To jedno ze wspaniałych wspomnień związanych z Clock Machine. Ale w pewnym momencie poczułem, że muzycznie chcę zmierzać w innym kierunku. To, że mogę być kompozytorem w Abletonie i eksperymentować z brzmieniem, do którego nie miałem wcześniej dostępu, po prostu mną zawładnęło.
A Wasze muzyczne początki są związane z edukacją muzyczną?
Bass Astral: Tak, przez dwa lata chodziłem do szkoły muzycznej, gdzie uczyłem się grać na kontrabasie. Oprócz tego chodziłem na prywatne lekcje nauki gry na basie i swego czasu miałem ogromne ambicje związane z tym instrumentem – chciałem zostać najlepszym basistą na świecie. Najpierw marzyłem, by przebić Wojtka Pilichowskiego, a później Micheala Balzary’ego... „Flea” do tej pory jest moim największym idolem, jeżeli chodzi o ten instrument. Natomiast prawdziwą szkołę życia przeszedłem w zespole Bajery, z którym występowaliśmy na weselach. W tamtym czasie chodziłem już do liceum w Krakowie, powoli ciągnęło mnie do rocka i większego chuligaństwa.
Wyobrażam sobie jednak, że na tych weselach też bywało różnie.
Bass Astral: Jestem ogromnie wdzięczny chłopakom z Bajerów za to doświadczenie. Graliśmy co tydzień dwudniowe wiejskie wesela – 300 piosenek w repertuarze, czyli jakieś 20 godzin grania w każdy weekend. Grając muzykę, która w tamtym czasie mi nie odpowiadała, mogłem skupić się na innych aspektach. Opanowałem harmonię dur-mol do perfekcji, wprowadzałem coraz trudniejsze zagrywki do piosenek opartych na trzech akordach, czułem, że się realizuje, kiedy widziałem roztańczoną salę. Rozstaliśmy się w dość nieprzyjemnych okolicznościach, bo nie potrafiłem powiedzieć chłopakom, że wolę grać rocka. Pewnego dnia nie pojawiłem się po prostu na festynie, na którym mieliśmy zagrać. Do muzyki diso-polo mam duży szacunek – w zasadzie opiera się na podobnych zasadach co nasza, choć jest bardziej uproszczona. Niemniej, próbowałem wyprodukować hity disco-polo dla mojego przyjaciela Erektiona. Spędziłem wiele dni, słuchając Weekendu i Afterparty, ale nie udało mi się zbliżyć nawet o milimetr do ich kunsztu. Michał robił ten projekt trochę dla żartów i scena disco-polo nie przyjęła go entuzjastycznie. Wyczuli, że nie był w tym szczery – nie był z tego świata.
Grając muzykę, która w tamtym czasie mi nie odpowiadała, mogłem skupić się na innych aspektach. Opanowałem harmonię dur-mol do perfekcji, wprowadzałem coraz trudniejsze zagrywki do piosenek opartych na trzech akordach, czułem, że się realizuje, kiedy widziałem roztańczoną salę. (Bass Astral)
Czy szkoła muzyczna dużo Ci dała w kontekście Twojej dzisiejszej działalności?
Bass Astral: Ogromnie dużo. Czuję, że do dzisiaj czerpię z tego wszystkiego, czego nauczyłem się w moich najmłodszych latach. To była szkoła pierwszego stopnia im. Stanisława Wiechowicza w Krakowie. Wraz z przyjazdem do liceum podjąłem definitywną decyzję, że chcę w życiu być muzykiem i tylko to robić. Naturalnym wyborem była próba zdawania do szkoły muzycznej, a był to ostatni rok, kiedy mogłem zostać przyjęty do szkoły państwowej. Poszedłem tam z własnej inicjatywy, więc chętnie chłonąłem wiedzę. Z pewnością jest nieco inaczej, kiedy rodzice wysyłają dziecko do szkoły muzycznej na siłę. Już wówczas grałem basie i miałem z tego tytułu drobne problemy z nauczycielem od kontrabasu. Nie uważał on gitary basowej za pełnoprawny instrument muzyczny. Bardzo odradzał mi dalsze nim zainteresowanie i nawet kiedy chwaliłem mu się jakimiś koncertami, to on bardzo szybko sprowadzał mnie na ziemię, każąc skoncentrować się na poprawnym graniu klasyki na kontrabasie.
Igor, śpiewając w zespole rockowym, używałeś już efektów do swojego wokalu?
Igo: Nie, zupełnie nie. W Clock Machine mamy świetnego realizatora, który czuwał nad brzmieniem mojego głosu. Kiedy zaczęliśmy grać z Kubą, to nagle się okazało, że kogoś takiego nie mamy. Ten wokal był rzeczywiście bardzo suchy i brzmiał słabo. To właśnie wtedy zdecydowałem się kupić TC Helicon. Na początku nie byłem do niego przekonany, bo generowane brzmienie wydawało mi się nieco sztuczne. Kiedy jednak odkryłem jego wszystkie możliwości, zacząłem bardzo go sobie cenić. Korzystam z niego tylko podczas koncertów, choć próbowałem również w studiu, ale efekt nie był powalający. Zdecydowanie lepiej sprawdza się podczas grania na żywo.
Kuba, powiedziałeś, że świetnie pamiętasz moment, w którym zapragnąłeś sprawdzić się w muzyce elektronicznej. Czy tej potrzebie towarzyszyła też od razu ciekawość co do narzędzi, na jakich taka muzyka powstaje?
Bass Astral: Zdecydowanie. Zacząłem szukać informacji, w jaki sposób pracują najlepsi producenci – oglądałem trochę tutoriali lub po prostu wpisywałem w wyszukiwarce „Avicii in the studio”. Szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłem przebrnąć przez te materiały i ostatecznie starałem się dojść do wszystkiego sam. Zainstalowałem Abletona i rozpocząłem poszukiwania na własną rękę.
Ograniczałeś się raczej do środowiska cyfrowego?
Bass Astral: Tak, przy nagrywaniu pierwszej płyty używaliśmy głównie Massive i Battery od Native Instruments. Miałem zamiar podejść do tego minimalistycznie w tym sensie, że korzystałem wyłącznie z wtyczek, które już były w Abletonie – chciałem wycisnąć z tego narzędzia jak najwięcej. Przy okazji pracy nad drugą płytą, która będzie się nazywać Orell wynajęliśmy studio Azymut w Knurowie. Znajduje się tam mnóstwo syntezatorów, na których często „jammowaliśmy” razem z producentem naszej płyty Kubą Mokrzysiakiem (patrz ramka – przyp. red.). W największym stopniu korzystaliśmy z Rolanda Juno oraz Nord Leada. Pojawia się jeszcze keyboard Yamaha Portamento z lat 80., którego pożyczyłem od kolegi. Generalnie wychodzę z założenia, że zdecydowanie większe znaczenie ma sposób, w jaki się gra niż sam sprzęt, z którego się korzysta. Lubię używać takich bardzo tanich urządzeń, na które inni producenci rzadko patrzą przychylnym okiem.
„Gdy wszedłem do Studia Azymut, pierwszy raz poczułem, że zakończyłem swoją pielgrzymkę: uklęknąłem i zapytałem, czy można dotknąć tego sprzętu” - Bass Astral (fot. Studio Azymut)
Jakie to są narzędzia?
Bass Astral: Mój bas to japoński Tokai z lat 80., w którym struny zmieniam raz na 2 lata. Uwielbiam jego stłumione, „kartonowe” brzmienie. Wszystkie żywe basy na "Orell" nagrałem na nim w domu, wpinając go prosto w kartę. Próbowaliśmy w studiu nagrywać te partie jeszcze raz, na amerykańskim Fenderze (i świeżutkich Elixirach), wpiętym w Chandlera. Choć brzmiało klarownie i doskonale, to jednak nie działało w taki sam sposób, jak pierwotne wersje.
A skąd w ogóle pomysł, żeby wynająć takie studio? Koszt takiego przedsięwzięcia jest na pewno bardzo duży i chyba ciągle mało które zespoły w Polsce na to się decydują.
Bass Astral: Patryk, nasz manager powiedział, że pierwsza płyta może i ma klimat, ale nie wykorzystujemy naszego „hitowego” potencjału. Poza tym, bardzo chciałem współpracować z producentem, który zna techniczne aspekty miksu, a samemu skupić się na pracy nad piosenkami. Zadzwoniłem do realizatora, który nagrywał koncert w Gliwicach i kończąc rozmowę, zapytałem, czy zna jakieś fajne studio. To był zupełny przypadek, że właśnie on został wtedy managerem dopiero co otwartego studia Azymut, mającego na wyposażeniu 20 syntezatorów i szafy kolorowych klocków. Powiedział, żebyśmy wpadli i nagrają nam singla na próbę. Gdy tam wszedłem, pierwszy raz poczułem, że zakończyłem swoją pielgrzymkę: uklęknąłem i zapytałem, czy można dotknąć tego sprzętu. Po nagraniu singla zdecydowaliśmy, że zrobimy akcję na wspieram.to, aby zebrać kwotę potrzebną na nagrania i miks. Udało się z nadwyżką, a to studio było warte każdej wydanej na nie złotówki.
Można zatem powiedzieć, że przeszliście drogę od instrumentów wirtualnych do syntezatorów analogowych?
Bass Astral: To prawda i w tym momencie granie na „prawdziwych” instrumentach najbardziej mnie fascynuje. W dalszej perspektywie chciałbym, aby Ableton pełnił jedynie rolę rejestratora, a cały proces tworzenia kolejnych utworów odbywał się poza komputerem. Wcześniej brakowało mi fizycznego kontaktu z instrumentem, tego kręcenia gałkami... Poza wszystkim potrafię też odróżnić dźwięk wtyczkowej wersji Mooga od analoga. Aczkolwiek nie sądzę, aby miało to znaczenie dla odbiorców naszej płyty.
Wspominałeś, że nie lubisz oglądać tutoriali i sam uczysz się pracy na danym urządzeniu. Takie podejście często „popycha” producentów do korzystania z narzędzi w sposób, jakiego nie przewidzieli ich twórcy. Wiesz, o czym mówię?
Bass Astral: Jasne. Podczas mojego grania na basie w Clock Machine spaliłem niejeden głośnik i wielokrotnie doprowadzałem do szału naszego dźwiękowca. Jeżeli chodzi o wtyczki czy syntezatory, to nie jestem jeszcze na tym etapie, ale rzeczywiście bardzo lubię wykorzystywać instrumenty inaczej niż zaplanowali to ich konstruktorzy. Na nowej płycie używałem sporo vocodera, przez którego przepuszczałem sample perkusyjne – w ten sposób stawały się one czymś w rodzaju gitarowych riffów. Z kolei gitarę elektryczną przepuszczaliśmy przez Sherman Filterbank, który podobno powstał jako efekt gitarowy. Zakochałem się w tym sprzęcie i mógłbym pracować tylko na nim.
"Generalnie wychodzę z założenia, że zdecydowanie większe znaczenie ma sposób, w jaki się gra niż sam sprzęt, z którego się korzysta" - Bass Astral (fot. Studio Azymut)
Co jeszcze zmieniło się podczas pracy nad nową płytą?
Bass Astral: Na Orell pojawia się jeszcze kwartet smyczkowy oraz dęciaki. Dodaje to naszej muzyce innego charakteru. Pomysł wykorzystania takich instrumentów urodził się po naszym występie na Sofar, gdzie widzieliśmy Hanię Raniszewską z kwartetem smyczkowym. Igor wtedy powiedział, że fajnie byłoby mieć takie smyczki na płycie i rzeczywiście brzmiało to cudnie. Jakiś czas później Igor organizował festiwal Kołłątajowski Przegląd Sztuki i zaproponował krakowskiemu kolektywowi Czeluść przerobienie swoich numerów na „symfoniczne”. Oni odmówili, a mnie od razu ten pomysł bardzo się spodobał. Spotkaliśmy się z muzykami, był kwartet smyczkowy, sekcja dęta, perkusja i bas. Zagraliśmy jedynie dwa koncerty, ale dało nam to wyobrażenie, jaką głębię może uzyskać nasza muzyka. Wiedziałem, że musimy wykorzystać to na płycie.
Więc jaka jest ta nowa płyta?
Bass Astral: Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to różnorodna, bo naprawdę każdy kawałek jest zupełnie inny niż pozostałe. Elementem spajającym jest oczywiście wokal Igora oraz piosenkowy charakter – pojawia się klasyczny układ zwrotek, refrenów i bridge’a.
Igo: Na takiej formule się wychowaliśmy i chyba taka najlepiej nam wychodzi. Przejście ze zwrotki na refren (lub bridge) jest dla nas najbardziej naturalne.
Bass Astral: Całość ma klubowy charakter i wydaje mi się, że jest dużo lepiej wyprodukowana niż pierwsza płyta, którą tworzyłem u siebie w domu. Większy bitrate sampli oraz miks przez zewnętrzny sprzęt był tu decydujący. Wspominany Kuba miksował też cały album – zamknął się w studiu na dwa tygodnie i zrobił to po swojemu. Teraz materiał leci do niemieckiego studia Calyx Mastering zajmującego się postprodukcją. Nie wiem, przez jaki sprzęt oni przepuszczają naszą muzę, ale to, co mieliśmy już okazję usłyszeć, brzmi niewiarygodnie.
Płyta ukaże się nakładem Iglo Records, czyli wytwórni założonej przez Igora. Jak odnajdujesz się na rynku?
Igo: Założyłem wytwórnię po to, aby nikt mnie nie okradał. Na początku planowałem być wielkim biznesmenem, ale szybko zorientowałem się, że raczej na to się nie zanosi. Prowadzenie wytwórni wiąże się z ogromną ilością papierów i całe szczęście, że mam świetnego wspólnika, który mi w tym wszystkim pomaga. Na razie wydaję swoją muzykę, bo nie dysponujemy zbyt dużym budżetem. Oczywiście, jeżeli uda mi się zarobić „na sobie”, to chętnie zainwestuję w młode, ciekawe zespoły. Wielu młodym zespołom wydawało się, że kontrakt z majorsem to ogromny sukces, a potem przychodził zimny prysznic, bo sami zamykali się w szufladzie, z której trudno się później wydostać. Dzisiaj ludzie w końcu zrozumieli, że nie trzeba mieć kontraktu z dużą wytwórnią, aby ich płyty trafiły na półki w Empiku.
Bass Astral i Jakub Mokrzysiak (fot. Studio Azymut)