New Rome
Tomasz Bednarczyk, podpisujący swoje produkcje jako New Rome to producent od lat kojarzony przede wszystkim z muzyką ambientową. Nam opowiada dlaczego ta stylistyka jest mu szczególnie bliska oraz mówi czemu jego zdaniem inwestycja w dobre odsłuchy jest lepsza niż zakup kolejnych syntezatorów analogowych.
W którym momencie zacząłeś interesować się muzyką na tyle, żeby sam ją tworzyć?
New Rome: Tak naprawdę dość późno, bo przez wiele lat byłem zapalonym piłkarzem. Grałem w różnych klubach i wiązałem swoją przyszłość ze sportem. Dopiero kiedy dostałem od ojca gitarę akustyczną, coś się zmieniło. Oprócz tego, że zacząłem na niej grać, to od razu próbowałem ją rejestrować na starego jamnika. Problem był taki, że na tym magnetofonie była możliwość nagrywania, ale już nie odtwarzania, więc kiedy nagrałem jakąś melodię, aby ją odsłuchać musiałem przejść do drugiego pokoju, w którym była wieża. Pamiętam, że niekiedy zbieraliśmy się razem z kolegami z klasy, każdy brał do ręki różne domowe sprzęty i nagrywaliśmy wydawane przez nie dźwięki. Niestety te nagrania nie przetrwały do dzisiaj.
Twoje zamiłowanie do gitary trwa jednak nadal, bo na nowym albumie „Elsewhere” pojawia się ona w kilku utworach.
To prawda. Ten album koresponduje też z moimi poprzednimi wydawnictwami, nad którymi pracowałem przede wszystkim na komputerze oraz metodą samplingu. Teraz niejednokrotnie uruchamiałem rekorder nawet w domu i zgrywałem odgłosy zwykłych, codziennych czynności. Wszystkie rejestrowałem, przez co - moim zdaniem - brzmienie tej płyty jest wielowymiarowe. Jednocześnie całość ma bardzo minimalistyczną formułę, gdyż utwory sprawiają wrażenie szkiców – nie rozwijają się specjalnie długo, tylko dochodzą do pewnego momentu i zaraz po nim opadają.
Projekt New Rome nie jest twoim pierwszym podejściem do ambientu.
Rzeczywiście nie jest, ale tym razem podchodzę do tego ze zdecydowanie większym doświadczeniem i - jak sądzę - lepszym pomysłem. Jak powiedziałem przed chwilą, pracując nad pierwszymi ambientowymi albumami wydanymi jeszcze pod moim imieniem i nazwiskiem, głównie samplowałem. Dzisiaj mam większą wiedzę na temat produkcji, umiem zrobić pewne rzeczy szybciej i - co również bardzo ważne - wiem, jaki cel chcę osiągnąć. Wydaje mi się, że to właśnie świadomość jest tutaj kluczowa, bo dzięki niej mogę powiedzieć, że ten album skomponowałem. To jest chyba ta główna różnica i powód, dla którego moje dzisiejsze produkcje są zdecydowanie bardziej rozbudowane.
Zmiana, o której mówisz, wiąże się z jakąś ewolucją sprzętową?
Można tak powiedzieć, ponieważ kiedy pojawił się mój pierwszy syntezator, czyli Moog SUB PHATTY, wtyczki poszły w odstawkę. Decydujący był sam workflow, bo przecież chyba każdy przyzna, że używanie „prawdziwego”, fizycznego instrumentu daje dużo większą frajdę niż wpatrywanie się w ekran monitora. Jeżeli chodzi o brzmienie, to wszystko zależy od osoby producenta, gdyż np. taki Recondite ma surowe, bardzo techniczne brzmienie, a korzysta prawdopodobnie z wtyczek. Brzmi to na tyle dobrze, że spokojnie mogłoby zostać wyprodukowane na syntezatorach. Wniosek jest więc taki, że jeśli dobrze znasz wtyczki, z których korzystasz, to będziesz potrafił wykręcić na nich konkretne brzmienie. Zresztą, cała muzyka EDM jest oparta na wtyczkach czy programie Fruity Loops, używanym przez wielu świetnych producentów.
Wydaje mi się, że zasygnalizowałeś kluczową kwestię, tj. dokładną znajomość narzędzi, z których korzystamy. Jak to wygląda u ciebie – wspomagasz się instrukcją obsługi, bądź tutorialami z internetu?
Staram się tego nie robić. Sądzę, że zawsze lepiej jest poznać dany instrument samodzielnie w taki spontaniczny, a czasami eksperymentalny, sposób. Zazwyczaj ja i narzędzie, potrzebujemy trochę czasu, aby się zaprzyjaźnić, ale to nigdy nie jest zmarnowany okres. Na podobnej zasadzie buduję moje utwory: zaczynam z jakimś pomysłem, ale nigdy nie wiem do końca, co się jeszcze wydarzy. To jest w tym wszystkim dla mnie najfajniejsze. Być może to mój błąd, ale tak samo nigdy nie uczyłem się nut, a zawsze działam po prostu „na czuja”. Taka niewiadoma jest czymś fascynującym.
W tym procesie „docierania się” z nowym instrumentem zapewne dochodzi do wielu momentów przypadkowych lub zwyczajnie - błędów. Wykorzystujesz później takie „sytuacje” w swoich utworach?
Wszystko zależy od tego, czy akurat zarejestrowałem to zdarzenie, bo z reguły rozpoczynam nagrywanie dopiero wtedy, kiedy dojdę do momentu, w którym jestem pewny tego, co chcę uzyskać. Oczywiście również podczas nagrywania zdarzają się przeróżne przypadki, niekiedy trzeba się z nimi przespać i wrócić do nich następnego dnia ze świeżą głową. Niejednokrotnie wydawało mi się, że coś wyszło dobrze, a po kilku godzinach diametralnie zmieniałem perspektywę.
Opowiedziałeś o Moogu, który zmienił twoje podejście do sprzętu, więc jaki był kolejny krok na tej nowej drodze?
Później pojawiła się MPC, co było dla mnie ciekawe, bo zawsze sądziłem, że można na niej jedynie składać bity hip hopowe. Okazało się, że z powodzeniem da radę nagrywać również ambient czy pewnego rodzaju eksperymenty. Jest to dość ograniczone urządzenie ze względu na pojemność, jednak jego niezależność i ciekawy system pracy sprawia dużo frajdy. Używałem też Korga MS-20, który wydawał mi się świetnym narzędziem, jednak z powodu jego niedbałego wykonania nie byłem w stanie obcować z nim w taki sposób, w jaki bym chciał. W konsekwencji nigdy nie udało mi się w niego wgryźć na tyle, aby wszedł na stałe do mojego setupu. Myślę, że właśnie w dużej mierze spowodowane to było jego wykonaniem, bo przecież pierwsza wersja tego narzędzia była bardzo solidną konstrukcją.
A jaka to była MPC?
MPC 1000, ponieważ była nieduża i można ją było ze sobą wszędzie zabrać. Zdarzyło mi się nawet zagrać na niej kilka koncertów. A wracając jeszcze do kwestii nauki obsługiwania danego sprzętu, to tego, w jaki sposób korzystać z MPC, dowiedziałem się, podpatrując znajomego Daniela Mencela, z którym czasami nagrywam. Kiedy zaczynaliśmy, nie miałem o niej zielonego pojęcia, ale dzięki temu, że miałem okazję obserwować go podczas wspólnej pracy bardzo wiele się nauczyłem. To też zdecydowanie ułatwiło mi sprawę w momencie, w którym miałem już swój własny egzemplarz tego urządzenia. Myślę, że oglądanie tutoriali byłoby dla mnie dużo bardziej męczące niż wspólne spędzanie czasu w studiu z kumplem i obserwowanie jego pracy. Zdarzyła się też odwrotna sytuacja, kiedy w ramach projektu Venter, który tworzyłem razem z Tomaszem Mreńcą, to on był taką osobą podpatrującą, jak ja pracuję w Abletonie. Bardzo się cieszę, że teraz Tomasz produkuje swoją muzykę właśnie przy użyciu tego programu. To wszystko sprawia, że uważam taką formę nauki za najlepszą, choć oczywiście na to potrzeba czasu, a przede wszystkim obecności drugiego człowieka.
Jesteś typem zbieracza instrumentów?
Zupełnie nie – wykorzystuję dany instrument i następnie sprzedaję go dalej. Aktualnie posługuję się drugą wersją Pusha, która jest znakomita. Bardzo podoba mi się to, że można zupełnie nie używać myszki i klawiatury. Jest to jedyny kontroler, którego używam, a do tego mam małego Mooga Minitaura, Korga Poly-800 oraz gitarowy analogowy delay w kostce Hofner. Chętnie korzystam też z nagrań, które uda mi się zarejestrować na rekorder Sony HDR-MV1– jestem zachwycony, że można zgrać cokolwiek i praktycznie przetworzyć to na coś innego. Ostatnio kiedy nagrywałem coś w pokoju, wpadłem na pomysł, żeby wystawić rekorder za okno. W ten sposób zgrywał to, co było w domu i to, co na zewnątrz. Uzyskałem dzięki temu ciekawy efekt szumu i chaosu, który jest poza domem plus jakiś refleks tego, co dzieje się w środku. Jeżeli chodzi jeszcze o kwestie sprzętowe, to niedawno razem z kolegą doszliśmy do wniosku, że bardzo często osoby kupujące drogie instrumenty zapominają o zupełnych podstawach, a mianowicie dobrym odsłuchu. Ostatnio zmieniłem głośniki i dało mi to naprawdę bardzo dużo.
Co to za monitory?
APS Klasik. Wcześniej używałem KRK ROKIT, czyli takich, jakie stoją prawie w każdym studiu, ale mam wrażenie, że jednak trochę przekłamują… APS są bardziej neutralne i przejrzyste. Niesamowicie słychać też panoramę – dobrze ustawione dają wrażenie odsłuchu na zamkniętych słuchawkach. Bardzo polecam. Cieszę się też, że jest to polska firma, a ich produkty zaczynają pojawiać się w najlepszych studiach na świecie. Akurat ja mam najprostszą wersję, czyli 7 calowe membrany, ale nie potrzebowałem ogromnych głośników, a zresztą i tak w porównaniu do KRK są trochę większe. Sądzę, że naprawdę trzeba wyjść od tego, żeby mieć dobry odsłuch. Dużo lepiej mieć mniej sprzętu, a lepsze monitory niż odwrotnie.
A jak wyglądają twoje występy na żywo? Na ile są to faktycznie live act’y, a ile jest w tym odgrywania przygotowanych wcześniej ścieżek i loopów?
Zazwyczaj rozbijam utwory na elementy, które mogę potem układać na wiele sposobów, dodatkowo mam ze sobą syntezator z już zaprogramowanymi brzmieniami oraz nutami. W ten sposób każdy występ jest inny, pomimo spójnej narracji, którą przygotowuję wcześniej. Kiedy byłem nastolatkiem grałem w kilku zespołach gitarowych, więc zdobyłem tam niemałe doświadczenie, jednak gdy jesteś sam, odegranie tylu elementów jest niemożliwe.
Wspomniałeś projekt Venter, związany z etapem, w którym odszedłeś od ambientu.
Faktycznie, w pewnym momencie pojawił się mocno wyakcentowany bit, ponieważ miałem wrażenie, że jeśli zrobię kolejną ambientową płytę, to zjem własny ogon. Dzisiaj oceniam to jako zdrowe podejście. W mojej oficynie We Are Music Mate ukazał się taki stricte klubowy materiał, a z Tomkiem (jako Venter) stworzyliśmy coś, gdzie ten rytm był ciągle obecny, ale w sposób nieco bardziej instrumentalny. Wydaje mi się, że ewentualny sukces tego przedsięwzięcia zależał przede wszystkim od tego, czy się ze sobą zaprzyjaźnimy – to zawsze działa muzycznie.
Przyjaźń jest niezbędna?
Tak, jeśli zależy ci, aby muzyka płynęła prosto z ciebie, a przy tym chcesz robić to jeszcze z kimś innym, no to musicie być kumplami. Chyba, że jesteś muzykiem sesyjnym, ale to już coś innego.
Ta zasada przystaje też do prowadzenia labelu?
Zdecydowanie tak, ponieważ w pojedynkę byłoby trudno profesjonalnie zrealizować zadania, związane z prowadzeniem wytwórni. Kiedy byłem już trochę zmęczony tym ambientem, nagrałem bardziej klubową EP-kę i szukałem miejsca, gdzie mógłbym ją wydać. Finalnie zdecydowałem zrobić to na własną rękę i jakoś dalej się samo potoczyło. Założyłem net label We Are Music Mate i myślę, że udało się nam wydać trochę fajnej muzyki – wyszło kilkanaście EP-ek, odbyło się parę imprez i showcase’ów. W bardzo krótkim czasie poznałem w zasadzie całe środowisko klubowe w Polsce, bo wtedy wcale nie było ono takie duże. Współcześnie sporo się zmieniło, choć - szczerze mówiąc - jestem trochę odcięty i nie śledzę wszystkiego, co się dzieje na bieżąco. Wtedy zachwyciłem się dystrybucją cyfrową, był rok 2011 i mocno się to rozwijało. Dopiero parę lat później ludzie wrócili do kupowania muzyki na fizycznych nośnikach. Ostatnio czytałem na blogu Bartka Chacińskiego, że w 2020 roku jest możliwe, że liczba sprzedanych płyt winylowych w Polsce będzie większa niż CD.
W tamtym momencie nasza scena nie była też tak rozwinięta, jak jest teraz.
Zdecydowanie, dopiero chwilę później zaczęły pojawiać się kolejne oficyny. Ale to był dla mnie bardzo radosny czas. Zaczynając, nie miałem pojęcia, w którym kierunku to pójdzie, poznałem wiele osób, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj i choć wytwórnia już nie działa, to nadal mamy ze sobą kontakt.
Praktycznie każda twoja kolejna płyta ukazuje się w innej wytwórni, widzisz więc, w jaki sposób dzisiaj funkcjonują. Biorąc pod uwagę twoje doświadczenia z prowadzenia net labelu, to jaki zestaw cech jest niezbędny, aby dana osoba z powodzeniem mogła prowadzić taką działalność?
Jest to przede wszystkim praca na pełen etat, bardzo absorbująca i w gruncie rzeczy dla mnie trudna w połączeniu z produkowaniem muzyki. Należy działać bardzo konsekwentnie i być pracowitym, jak w każdej innej dziedzinie. Myślę, że tak samo jak z produkcją, potrzebne są takie aspekty, jak radość, zaangażowanie oraz wiara w to, co się robi. W tym momencie jestem całkowicie pochłonięty własną muzyką i w najbliższym czasie nie planuję pracy w roli wydawcy.
Dlaczego zdecydowałeś się wydać „Elsewhere” w Requiem Records?
Po prostu skontaktowałem się z Łukaszem Pawlakiem, który podszedł do sprawy bardzo szybko i zdecydowanie. Z drugiej strony zależało mi na w miarę szybkim wypuszczeniu „Elsewhere” oraz domknięciu całego projektu trzech płyt.
Ten materiał był chyba też zbyt odległy stylistycznie od tego, co dominuje w katalogu Instant Classic, gdzie ukazała się twoja poprzednia płyta.
Z całą pewnością, choć już „Somewhere” była czymś innym w stosunku do tego, co najczęściej ukazuje się nakładem Instant Classic. Choć i tak uważam ją za najostrzejszą w moim dorobku. Nie bez znaczenia jest to, że była masterowana przez Haldora Grunberga z Satanic Audio, który odpowiadał za postprodukcję m. in. nadchodzącej płyty nowego zespołu perkusisty Behemotha. Na co dzień zajmuje się muzyką metalową, więc zdawałem sobie sprawę, że krawędzie zostaną przez niego zaostrzone. Wracając jeszcze do wątku wydawania muzyki w różnych oficynach, to jest właśnie jeden z tych elementów, na których mi zależy. Chciałbym docierać z moją muzyką do nowych odbiorców, którzy być może nie sięgnęliby po nią, gdyby nie ukazała się w Requiem czy jakiejś innej wytwórni.
Ambient jest też taką stylistyką, która do tej pory nie została zagospodarowana przez jakąś konkretną oficynę.
Tego akurat nie wiem, bo na co dzień nie słucham ambientu i nie śledzę tej sceny. Obawiam się, że gdybym zaczął tego słuchać, to zwyczajnie przestałbym produkować – nie chcę, aby czyjaś twórczość oddziaływała na mnie zbyt mocno. Kiedy nagrałem materiał na debiutanckie „Summer Feelings”, mój znajomy powiedział, że brzmi to zupełnie jak William Basinski, a ja nie miałem pojęcia kto to. Oczywiście czasem coś sprawdzę, ale wydaje mi się, że - podobnie jak 10 lat temu - to wciąż niszowy gatunek i tych widocznych, uznanych artystów jest niewielu, co też mi się w tym podoba: to muzyka, do której trzeba dotrzeć.