Pepe. - Mam sporo sprzętu, który uczy cierpliwości
Sam o sobie mówi jako o osobie nieprzystającej do realiów rządzących branżą muzyczną. Dodatkowo jako jeden z nielicznych całkowicie zrezygnował z używania wtyczek VST a swoje brzmienie szlifuje samplując setki winyli oraz regularnie uderzając palcami w pady MPC. Poznajcie Pepe.!
Czytujesz Estradę i Studio?
Pepe.: Tak, mam taki stosik składający się przynajmniej z kilkunastu numerów Waszego magazynu. Tym co zawsze interesowało mnie w EiS najbardziej – oczywiście poza artykułami – były próbki sampli dołączone do każdego wydania. Zawsze były bardzo dobrej jakości. Do dzisiaj z nich korzystam, podobnie jak z artykułu, który nazywał się chyba „Produkcyjne Sztuczki”.
Lubisz mieć wiedzę na temat danego urządzenia zanim zaczniesz go używać? Czytasz instrukcje obsługi?
W ogóle nie czytam instrukcji obsługi. Staram się samodzielnie dochodzić metodą prób i błędów do tego jak działa dany sprzęt. Kiedy kupiłem pierwszy sampler, poświęciłem wiele godzin na to, aby zgłębić tę maszynę. Rzuciłem się na głęboką wodę i postanowiłem, że stworzę numer od podstaw. Wyglądało to mniej więcej tak, że zadawałem sobie pytanie: ,,co się stanie jak wcisnę ten guzik?’’. I tak mam do dzisiaj.
Sample to Twoje główne tworzywo jakiego używasz w produkcji?
Zdecydowanie, sample są podstawą moich wszystkich działań. Kiedy słyszę jakiś dobry sampel to w zasadzie już wiem, jak go potnę i co dokładnie z nim zrobię. Zdaję sobie jednak sprawę, że korzystanie z sampli ma też swoje wady. Taka próbka narzuca pewne rzeczy, jak np. linię melodyczną czy to, w jaki sposób ma iść bas – dlatego staram się nie ograniczać wyłącznie do sampli. Oszacowałbym ich ilość w mojej twórczości tak na 75%, a reszta to dźwięki programowane. Staram się też szukać nietypowych i nieznanych dotąd dźwięków, bo wiadomo, że wykorzystanie sampli często wiąże się z różnymi problemami prawnymi.
Twoje zamiłowanie do sampli wynika z hip-hopowych korzeni?
Tak, zaczynałem od takich rzeczy – moja pierwsza EP-ka, którą pokazałem światu była mocno hip-hopowa. Zawsze kręciło mnie to, żeby robić muzykę opartą na samplach pochodzących z różnych gatunków muzycznych i w ten sposób starać się je ze sobą łączyć, trochę jak DJ Shadow na płycie „Entroducing”. Mój zestaw sprzętowy też od początku był bardzo hip-hopowy, bo do robienia muzyki używałem winyli, gramofonu oraz samplera AKAI MPC1000.
EP-ka o której mówisz była w pełni instrumentalna?
To była płyta undergroundowej grupy DaSie!, którą w całości wyprodukowałem. Miałem w sobie taką potrzebę, żeby zrobić album w klasycznej, boom bapowej stylistyce. Mam wrażenie, że polskie płyty hip-hopowe z reguły przypominają kompilacje, a każdy utwór wyprodukowany jest przez innego artystę. Najbardziej cenię album „Nowe Dobro To Zło”, czyli wspólne dzieło mojego ulubionego polskiego producenta Galusa i rapera Hadesa. Urzeka mnie swoją spójnością i klimatem. Na tej płycie wszystko się zgadza – wokal i bity siedzą idealnie.
To przejście od klasycznych hip-hopowych brzmień nastąpiło u Ciebie naturalnie?
Z czasem klasyczne brzmienia przestały mi wystarczać. Potrzebowałem czegoś więcej. Czułem, że formuła robienia stricte rapowych bitów wyczerpuje się. Zastanawiałem się, jak pogodzić ze sobą sample i nowy kierunek, którym chciałem podążać. Postanowiłem wtedy, że moja muzyka będzie nadal bazować na próbkach, ale zostanie oparta o inną rytmikę. Momentem przełomowym były dla mnie albumy „Lucky Shiner” Gold Pandy oraz „Ambivalence Avenue” Bibio. Te krążki uświadomiły mi, że samplowanie nie musi być tylko domeną rapu.
Powiedziałeś, że oprócz sampli również programujesz…
Nie wiem czy akurat „programowanie” jest najlepszym określeniem, bo zawsze staram się, żeby w mojej muzyce dobrze widoczny był ten „czynnik ludzki”. Dla mnie muzyka nie musi być dopieszczona i zmiksowana w Abbey Road Studios – lubię brud i szum, który uzyskuję np. samplując kasety magnetofonowe oraz kasety VHS. Oczywiście trzeba znaleźć balans. Staram się w tym wszystkim szukać siebie. Tak to wygląda.
W tych poszukiwaniach decydujesz się też na dosyć nieoczywiste kooperacje, jak np. ta z wokalistą znanym jako Patrick The Pan.
Patrick The Pan to muzyk niesamowitej klasy. Wydaje mi się, że wyszło nam coś tak ciekawego, bo dla nas obu była to pierwsza tego typu współpraca. Piotrek wcześniej nie współpracował z producentem muzyki elektronicznej, ja dotąd też nie łączyłem moich sił z wokalistą. Jestem bardzo zadowolony z numeru „Yoko”, chociaż mówiąc szczerze, po pewnym czasie trochę chciałem odciąć się od tego kawałka…
Co zaczęło Ci przeszkadzać?
Jeżeli współpracujesz ze znanym wokalistą, to bez wątpienia bardzo pomaga to promocyjnie. Wartością dodaną jest fajny utwór, który powstaje oraz lekcja, którą wynosisz z procesu współpracy. Trzeba jednak iść do przodu i starać się zrobić jeszcze lepszy numer. Ja nie chcę pokazywać progresu z EP-ki na EP-kę, tylko z utworu na utwór.
To znaczy, że na razie nie planujesz współpracować z wokalistami?
Niby zawsze o tym wiedziałem, ale dopiero po współpracy z Piotrkiem zauważyłem, że ludzie rzeczywiście łatwiej zapamiętują piosenkę z tekstem, który można potem nucić. Żadna melodia nie zapadnie tak bardzo w pamięć, jak refren wyśpiewany przez wokalistę. Jestem otwarty na taką współpracę, ale nie traktuję tego jako patentu na zwiększenie liczby wyświetleń na YouTube. Zupełnie nie o to w tym chodzi.
W internecie widziałem nagranie Twojego występu na żywo, gdzie łączysz swoje siły z żywymi instrumentami. Zamierzasz dalej iść w tym kierunku jeżeli chodzi o granie przed ludźmi?
Muzykę traktuje trochę w kategorii celów, które chciałbym zrealizować i jednym z punktów do odhaczenia był właśnie taki występ. Wymagało to trochę pracy, bo trzeba było wszystko na nowo przearanżować i uwzględnić muzyków w scenariuszu utworu. To było ciekawe doświadczenie, ale teraz chciałbym podejść do tego z nieco innej strony. Aktualnie jestem na etapie zbierania sprzętu, który pozwoliłby mi grać samemu. Chciałbym, żeby live pozwalał mi na zabawę strukturą utworów.
Czyje występy są dla Ciebie referencją tego jak powinno to wyglądać?
W ramach inspiracji podpatrywałem, jak to wygląda u Gold Pandy oraz Mount Kimbie. Są to jedni z moich ulubionych artystów, a dodatkowo mają świetne występy na żywo. Do tej pory grałem jedynie DJ sety, ale teraz rzeczywiście chcę grać na żywo. Myślę, że dojrzałem do tego emocjonalnie.
Granie na żywo własnych rzeczy jest bardziej wymagające emocjonalnie niż DJ set?
Myślę, że obie formuły są pod tym względem wymagające. Jeśli grasz DJ set chcesz, aby ludzie dobrze się bawili. W przypadku live’a chcesz im opowiedzieć jakąś historię. Poza tym grając autorski numer na żywo chcesz pokazać go od innej strony – wyciągnąć z niego maksimum emocji.
Jesteś dopiero na początkowym etapie planowania tych występów ale czy mógłbyś już powiedzieć za jakim sprzętem się rozglądasz?
Na pewno nie obędzie się bez AKAI... Jestem właśnie na etapie przeszukiwania sklepów w poszukiwaniu konkretnego modelu MPC o pojemności 128 MB. To dużo więcej niż w klasycznym MPC, które ma pojemność 16 MB. Potrzebuję też czegoś do wyzwalania klipów, bo całość będzie osadzona w Abletonie. Zastanawiam się jeszcze, czy AKAI APC40 jest odpowiednim wyborem. Do tego też Alesis SamplePad… Wszystko, co do tej pory wymieniłem, ma pady.
Zastanawiam się czy nie zabraknie Ci ręki.
Może do tego czasu wyhoduję sobie jakąś nową (śmiech). A mówiąc poważnie, chciałbym uniknąć sytuacji, w której wszystko dzieje się wewnątrz komputera. Obecnie jestem właśnie na takim etapie – zmiany myślenia o graniu na żywo, ale też w ogóle o produkcji w studiu.
W jaki sposób łączy się to z produkcją muzyki w studiu?
W ostatnim czasie coraz rzadziej patrzę na ekran komputera – staram się po prostu grać na MPC. Zauważyłem, że patrząc cały czas na klocki Abletona nie koncentrujesz się na groovie. Kiedy odłożyłem komputer na bok, moja percepcja tego, jak tworzę muzykę, zupełnie się zmieniła i teraz w dużo większym stopniu opiera się na słuchu. Myślę, że efekty takiej pracy są znacznie ciekawsze.
Masz jeszcze jakieś sprzęty, które umożliwiają taki tryb pracy?
Korzystam z Grooveboxa MC-303 ze względu na brzmienia, które oferuje – ma bardzo fajny apreggiator. Do tego dochodzi Roland TR505 – ma świetny klap, ale to nie może dziwić, bo przecież pochodzi z serii kultowych beat maszyn. Z drugiej strony ma ograniczające brzmienie, które nie zawsze mi odpowiada. Czasem korzystam z Arturii MicroBrute, czyli mojego pierwszego, w pełni analogowego klawisza. Chciałem nauczyć się na nim, jak wygląda przebieg syntezy, ale szczerze powiedziawszy uczę się do tego do dzisiaj. Arturia poszła też o krok dalej, bo nie daje możliwości zapisu brzmień, jak w cyfrowym syntezatorze typu MicroKorg. Jeżeli chcesz zapamiętać ustawienie danego pokrętła, trzeba umieścić na nim specjalną nakładkę i zaznaczyć ołówkiem jego pozycję. Mam sporo takiego sprzętu, który uczy cierpliwości.
Cierpliwość to bardzo przydatna cecha, nie tylko jeśli chodzi o produkcję muzyki.
Dokładnie, chociaż nie ma co ukrywać, że dzisiaj muzykę produkuje się głównie przy pomocy wtyczek VST. Ja akurat nie korzystam z takich rozwiązań. Dawno temu postanowiłem sobie, że nie będę używał wtyczek – nagrywam po prostu czyste ślady audio.
Na Twojej ostatniej EP-ce „Places Without Things” nie użyłeś żadnej wtyczki VST?
Ok, przyznaję się do użycia jednej wtyczki: Effectrix. Robi fajne reverby i pozwala nakładać na siebie różne efekty. Natomiast jeżeli chodzi o imitacje syntezatorów, to w ogóle z tego nie korzystam. Lubię czuć muzykę pod palcami. To też wynika z inspiracji producentami takimi jak Madlib czy wspomniany już Gold Panda. Chcę wykorzystywać brzmienie sprzętu i eksplorować jego możliwości. Wiadomo, że AKAI MPC, a zwłaszcza te starsze modele jak 2000 czy 2000XL, brzmią w ściśle określony sposób. Można powiedzieć, że płaci się za to, aby móc przepuszczać przez nie sample i nadawać im ten specyficzny sznyt.
Myślisz jeszcze o jakimś sprzęcie?
Chodzi mi po głowie, żeby oprócz klasycznych rzeczy jak Roland TR 808, nabyć Korga Volca Beats. Zawsze mam problem ze znalezieniem takiej stopy jak lubię, bo preferuję delikatną stopę w utworach. Myślę, że słychać to w moich kawałkach. Kick nie jest wysunięty na pierwszy plan. Dlatego poluję na maszynę, która da mi w tym zakresie więcej opcji.
Wspominaliśmy już Twoją EP-kę „Places Without Things”, która ukazała się nakładem Flirtini Records. Będziecie kontynuować współpracę?
Mam nadzieję, że ta współpraca będzie trwała. Chciałbym w przyszłości pod ich szyldem wypuszczać kolejne numery. Chłopaki dają mi fajny feedback i otwiera się przede mną dużo nowych możliwości. Niedawno moja muzyka znalazła się na kanale Asfalt Records, co było dla mnie wydarzeniem porównywalnym z lotem na księżyc. Cały czas czuję się notorycznym debiutantem i cieszy mnie każdy krok naprzód.
Wyróżniasz się na tle swoich kolegów po fachu, którzy często starają się sprawiać wrażenie jakby to, co dzieje się dookoła zupełnie ich nie obchodziło.
Mam wrażenie, że preferowany przeze mnie styl robienia muzyki jest zupełnie nieadekwatny do branży, w której się obracam. Jeśli miałbym się jakoś określić to powiedziałbym, że bliżej mi do muzyka jazzowego z lat 50. czy 60., dla którego ważniejsza była technika i sposób grania niż pytanie o to, czy jego materiał się sprzeda. Staram się pogodzić ze sobą te dwa światy, rynek muzyczny i mój idealizm, ale muzyka zawsze będzie dla mnie ważniejsza. Cała ta otoczka jest potrzebna, bo nie chodzi przecież o to, żeby robić muzykę dla znajomych, tylko żeby docierać do jak najszerszego grona osób. Pewnie zabrzmi to zbyt mentorsko, ale najważniejsze to być szczerym wobec siebie. Tak to czuję.