Leski – Bycie offline jest dzisiaj luksusem. Debiut producencki Leskiego
"Supersam" to trzeci album długogrający artysty kryjącego się pod pseudonimem Leski. Paweł Leszoski, bo tak naprawdę nazywa się ten wokalista i producent w zaciszu swojego domowego studia przygotował bardzo osobisty materiał. Z Leskim rozmawiamy m.in. o jego zaskakujących muzycznych początkach, wszechobecnej modzie na używanie auto-tune'a, oraz o tym dlaczego bycie offline jest luksusem na który pozwolić mogą sobie nieliczni.
Leski: Sprawa łączy się ze sportem, ponieważ w podstawówce był on moim „oczkiem w głowie”. Chodziłem na SKS-y i różne pozalekcyjne zajęcia sportowe - biegi, koszykówka, ping-pong, łyżwy, boks, tenis, rower. Szczególne miejsce w tej wyliczance zajmowała piłka nożna. Grałem w klubie MKS Żyrardowianka i sezonowo robiłem badania spirometryczne. Podczas jednego z nich lekarz powiedział, że astma, która towarzyszy mi od dziecka znacznie zaniża wyniki, i że jeśli jest jeszcze coś co lubię robić poza graniem w piłkę to powinienem poważnie o tym pomyśleć. Zrozumiałem, że sport moim zawodem raczej nie będzie. Pierwszą rzeczą, która wpadła mi do głowy była muzyka. Mówimy o 1994 roku. Słuchałem wtedy takich artystów jak Warren G, Luniz, Wzgórze Yapa 3, Dog eat Dog, House of Pain i… w sumie wszystkiego, co wpadło mi w ręce. Miałem komputer Commodore 64 (a może już wtedy Amigę 500), program do muzyki Protracker i zerowe pojęcie o robieniu dźwięku. Potrafiliśmy z kumplem tylko rymować, więc założyliśmy zespół. Robiliśmy proste rapsy i proste bity, a cała ta zabawa wkrótce trafiła nas prosto w serca.
To ciekawe. Spodziewałem się raczej, że Twój muzyczny background to przede wszystkim gitara.
Słuchałem różnych rzeczy, ale wiele zmieniło się, kiedy odkryłem zespół R.E.M. Głos Michaela Stipe’a w połączeniu z folkowym tematem mandoliny kompletnie zmienił moje myślenie o muzyce. Było w tym coś dramatycznego i pięknego jednocześnie. Moi kumple wciąż słuchali rapu, a ja straciłem ochotę na bycie częścią tej subkultury. Sprzedałem bluzę Santa Cruz, a białe Etniesy i kasety wyniosłem na strych. Kiedy w moim życiu pojawiła się gitara, dalej poszło już tendencyjnie. Dylan, Cohen…
Pojawienie się instrumentu wiązało się z rozpoczęciem jakiejś formalnej edukacji muzycznej?
Zupełnie nie. Jeśli chodzi o szkołę muzyczną to nigdy do niej nie uczęszczałem, choć kilkukrotnie mnie do niej przyjęto. Pierwszy raz w szkole podstawowej, gdy zostałem wraz z kilkoma innymi dzieciakami wytypowany przez panią od muzyki. Zaproponowano mi waltornię, więc szybko się wycofałem. Kolejny raz w szkole średniej. Potrafiłem już wtedy grać na gitarze, ale odczuwałem niedobór teorii. Wówczas dostałem propozycję gry na saksofonie. To też nie był instrument moich marzeń i ponownie odpuściłem temat. Ostatni raz po studiach, gdzie przyjęto mnie do klasy gitary i wokalu, ale wówczas z kolei zabrakło zwyczajnie czasu na edukację. W ten sposób chyba już na zawsze zostałem „kotem dachowcem”. Moment, w którym nauczyłem się grać na gitarze to fascynacja muzyką folkową i akustycznymi brzmieniami. Wszedłem wówczas mocno w muzykę ludową. Miałem też fazę na jazz, a później na projekty z tekstem. Nie myślałem o sobie wtedy jednak w kategoriach kreacji artystycznej. Pierwszy raz pomyślałem o tym, gdy zacząłem jeździć solo z gitarą, po różnych festiwalach. Stało się dla mnie jasne, że w moim muzycznym krwiobiegu płyną folkowe piosenki w anglosaskim sznycie. Proste i emocjonalne. Nie było wtedy zbyt wielu możliwości, ale dzisiaj czuję, że jestem we właściwym punkcie.
Z tego wynika, że Twoim pierwszym instrumentem wcale nie była gitara, tylko… komputer.
Faktycznie, do komputera usiadłem dużo wcześniej, niż chwyciłem za gitarę, ale kiedy to się już stało, to totalnie wsiąkłem w jej świat. Komputer okazał się przydatnym narzędziem, kiedy musiałem zarejestrować dźwięk na żywo. W czasach Commodore i Amigi nie miałem takiej potrzeby, bo wtedy nie potrafiłem jeszcze na niczym grać. Chęć nagrywania dźwięku pojawiała się u mnie wraz z przyjściem komputera PC. Pierwszym DAW-em, z którego zacząłem korzystać był Cubase SE, ale nie pracowałem na nim zbyt długo. Interesowałem się wtedy przede wszystkim żywymi dźwiękami. Chwilę mi zajęło zanim doceniłem środowisko instrumentów wirtualnych. Stało się tak wraz z zakupem programu Logic. Pierwszy raz pomyślałem wtedy, że łączenie tych dwóch konwencji może być wartością dodaną. Oczywiście na świecie wszyscy już to robili od dawna, ale w moim prywatnym kosmosie ta przestrzeń dopiero się otwierała.
"Stało się dla mnie jasne, że w moim muzycznym krwiobiegu płyną folkowe piosenki w anglosaskim sznycie. Proste i emocjonalne. Dzisiaj czuję, że jestem we właściwym punkcie". (fot. Paweł Świątek)
Z tego co widziałem na zdjęciach to w podobny sposób wyglądał Twój setup sprzętowy na którym stworzyłeś najnowszy album, a więc „Supersam”.
Tak, moim głównym narzędziem pracy nad tym albumem był komputer iMac (Retina 5K, 27-inch, Late 2015) z procesorem 3,3 GHz Intel Core i5. Do nagrań wykorzystałem interfejs Universal Audio Apollo TWIN MKII SOLO oraz ręcznej roboty preamp wykonany na modułach vintage Klein&Hummel z lat 80-tych. Zbudował go mój kolega Andriy Shadiy, który jest bardzo zdolnym elektronikiem. Ukończył Politechnikę Lwowską i bardzo dobrze rozumie potrzeby muzyki akustycznej. Wokal rejestrowałem na lampowym mikrofonie Neumann/Gefell CMV563 z kapsułą M7. Bardzo zależało mi na intymnych i przylegających do ucha wokalach dlatego przetestowałem klika mikrofonów, w tym również współczesnych. Uznałem, że ten najlepiej pasuje do mojej barwy głosu i pozwoli mi osiągnąć założenia. Usłyszałem kiedyś numer Elliotta Smitha „Between The Bars” i znalazłem w nim dokładnie to co w muzyce wzbudzało we mnie zawsze największe emocje – bliskość. Pomyślałem, że chciałbym właśnie w taki sposób opowiedzieć swoje historie na nowym albumie. Niemal szepcząc. Ten utwór Elliotta Smitha brzmi według mnie bardzo nowocześnie, choć został nagrany w 1997 roku. Dziś z podobnych zabiegów korzysta np. Sufjan Stevens. Instrumenty akustyczne nagrywałem w mono na pojemnościowy mikrofon typu „paluszek”, również wykonany ręcznie na kapsułach vintage firmy Sennheiser. Mikrofon stworzył również Andriy. W tym przypadku położyłem nacisk na niuanse i barwę. Szukałem niezbyt ciemnego soundu, ale bez szelestów i syków. Bez nadużywaniu efektów. Nawet reverb pojawia się niezmiernie rzadko, właściwie tylko w chórkach.
Nie jesteś fanem efektów w stylu auto-tune’a?
Przetwarzanie wokali jest dla mnie fajne choć nie uważam, że jedynym narzędziem do tego stworzonym jest auto-tune. Korciło mnie, żeby go użyć w nieco odmienny sposób. Ostatecznie jednak zdecydowałem się na inne efekty, jak np. Sketch CASSETTE. Justin Vernon z Bon Iver wykorzystuje auto-tune’a, ale robi to mądrze i korzysta również ze stu innych zabiegów na wokalu. Billie Eilish udowodniła, że samą techniką śpiewania można wywołać rewolucję. Sam auto-tune mnie nie męczy. Męczy mnie natomiast hurtowe korzystanie z niego w taki sam sposób. Wszystko brzmi tak samo przez co często nie jestem w stanie w żaden sposób rozpoznać artystów. Odróżnić ich od siebie. Trochę jak ze współczesną motoryzacją. Jest trend i wszyscy, często bez wyobraźni, się do niego doklejają.
Co jeszcze składa się na Twój aktualny setup?
Używałem MIDI Push 2, Arturia MINILAB oraz starego sterownika Roland A37. DAW, który towarzyszył mi podczas produkcji albumu to głównie Ableton Live 10 Suite, choć zaglądałem również do Logica, który dysponuje ciekawymi arpeggiatorami. Do produkcji bitów wykorzystywałem Drum Racka i brzmienia popularnych automatów perkusyjnych typu TR. Finalnie część rzeczy podmieniłem na żywą perkusję, którą dograłem z Robertem Raszem u niego w domu. Pomógł mi w tym Filip Olecki, który przywiózł fajne mikrofony i swoje doświadczenie. Podobnie, jeśli chodzi o partie basu, które również w warunkach domowych zarejestrował na preclu oraz Moog-u Piotr Zalewski, dublując czasem Poly 6. Trzon brzmieniowy na moim nowym albumie to instrumenty strunowe takie jak: gitara klasyczna, gitara akustyczna, banjo, mandolina, ukulele i gitara elektryczna. Do tego dochodzą syntezatory: Korg Poly 6 i Teenage Engineering OP-1 oraz całe wirtualne środowisko, czyli Omnisphere, LABS, Soundtoys, Sketch Cassette i biblioteka od MusicRadar. W nagraniach gitary elektrycznej wykorzystałem również efekty składające się na moją „podłogę” jak np. Strymon Timeline, Strymon Flint czy przester Brothers od Chase Bliss.
Skoro już wiemy z jakich sprzętów korzystasz, to teraz powiedz od którego z nich rozpoczynasz pracę nad nową piosenką?
Jeśli chodzi o kolejność pojawiania się pierwszych śladów piosenki to wygląda to bardzo różnie. Czasem jest to jakaś fraza, a innym razem melodia lub wyłącznie akord. Zdarza się również, że to instrument, którym się bawię przynosi mi dźwięki i słowa. W przypadku „Supersamu” najczęściej zaczynałem od rytmu, który wbijałem na sterowniku PUSH 2 albo na swoim Martinie 000-18. Album powstał w dość eksperymentalny sposób. Najpierw stworzyłem melodie, aranże i formy, a następnie zająłem się poszukiwaniem narracji i znaczeń, improwizując bezpośrednio przed mikrofonem. Tak tworzyłem teksty.
"Chwilę mi zajęło zanim doceniłem środowisko instrumentów wirtualnych. Pierwszy raz pomyślałem wtedy, że łączenie tych dwóch konwencji może być wartością dodaną. Oczywiście na świecie wszyscy już to robili od dawna, ale w moim prywatnym kosmosie ta przestrzeń dopiero się otwierała". (fot. Paweł Świątek)
Zauważasz jakiś związek pomiędzy tym, że kiedyś próbowałeś swoich sił w hip-hopie, a tym jak piszesz teksty dzisiaj? Słuchając albumu „Supersam”, choć nie wiedziałem o Twoich korzeniach miałem takie myśli, że ten facet pisze trochę inaczej niż z reguły wygląda to w popie.
Zawsze przywiązywałem dużą wagę do słów. To właśnie one zdecydowały o tym jak potoczyły się moje muzyczne losy. Jak już wcześniej wspomniałem, moje pierwsze doświadczenia muzyczne były powiązane z hip-hopem. Nie potrafiłem grać na żadnym instrumencie, ale całkiem nieźle wychodziło mi rymowanie słów. Dopiero później zainteresowałem się dźwiękiem. Jego strukturą i możliwościami. Sposobami układania narracji. Idealnie jest jak słowa i nuty żyją w symbiozie. Dziś niestety często tekst traktuje się jak smutną konieczność. Gorsze od złych tekstów są tylko te, które udają mądre. Jest na szczęście wielu zdolnych i młodych wierszokletów. Najczęściej to hiphopowcy. Myślę, że moje doświadczenia z młodości, związane z hip-hopem, pasja do tego gatunku ale przede wszystkim szacunek do umiejętności posługiwania się żywym językiem, sprawiły, że dziś jako świadomy człowiek mogę korzystać z tego dorobku szukając własnego języka.
Długo pracujesz nad pojedynczymi utworami, czy raczej przychodzi Ci to łatwo?
To zależy. Czasem, jak w przypadku utworu „Nie chcę zmieniać nic”, piosenki przychodzą do mnie same. Innym razem to ja ich szukam. „Supersam” jest z pewnością najszybciej stworzoną przeze mnie płytą. Mogę powiedzieć, że stwierdzenie „przyszła mi łatwo” ma tutaj w jakimś stopniu zastosowanie.
Z jakich odsłuchów korzystasz?
Za odsłuch posłużyły mi pasywne monitory bliskiego pola Alesis MK II z 1986 roku, wykonane jeszcze w Kalifornii, co kompletnie różni je od współczesnych modeli. Wykorzystałem też aktywne monitory Tannoy Reveal 402, które wybawiły mnie z opresji, kiedy podczas niemal dwumiesięcznej kwarantanny musiałem przenieść studio na poddasze. Jeśli chodzi o zasady akustyki to oprócz ściany na przeciwko głośników wypełnionej po brzegi książkami zrobiłem własnoręcznie dwa akustyczne panele z wełny mineralnej o grubości 5 cm pokryte welurem. Właściwych ustawień szukałem już bezpośrednio przy nagraniach danego utworu.
Czy takie domowe studio to już dla Ciebie docelowe miejsce pracy, czy było tak jedynie na czas pandemii?
Myślę, że z pewnością nie zrezygnuję z nagrywania w warunkach domowych, bo jest to po prostu bardzo wygodne. Nie wykluczam korzystania z profesjonalnych pomieszczeń, ale z pewnością o takich decyzjach zdecyduje koncepcja artystyczna, a nie przymus. Pandemia wprawdzie rozdała karty, ale widzę w tym przypadku wiele plusów.
"Billie Eilish udowodniła, że samą techniką śpiewania można wywołać rewolucję. Sam auto-tune mnie nie męczy. Męczy mnie natomiast hurtowe korzystanie z niego w taki sam sposób". (fot. Paweł Świątek)
Podczas pracy nad piosenką myślisz już w jaki sposób będziesz wykonywał ją na żywo?
Zwykle taka myśl mi towarzyszy, choć staram się, żeby nie ograniczała ona moich artystycznych wyborów. Tym razem jednak zupełnie o tym nie myślałem. Liczyły się tylko piosenki. Chciałem dać się ponieść eksperymentom i zabawie. Iść za kreatywnością. Stworzyć coś możliwie najbardziej mojego. Nowoczesnego. Nawet jeśli będzie to trudne do powtórzenia.
A jak wyglądała postprodukcja albumu „Supersam”?
Miks jest według mnie najważniejszym etapem, dlatego postanowiłem oddać go komuś doświadczonemu. Komuś kto specjalizuje się w pasmach, rozumie narzędzie jakim jest EQ i będzie respektował wolę producenta. Jacek Antosik okazał się stuprocentowo trafionym wyborem. Ogromna wiedza i wyczucie estetyczne. Nie rezygnowałem oczywiście z obecności przy finalnych szlifach miksu. Przygotowałem również tzw. rav miks, który stanowił trzon moich wyborów producenckich, jak np. panoramy, pogłosy, duble i wiele innych zabiegów. Bardzo długo zastanawiałem się nad tym jak zbudować bliskość, która nie byłaby pozbawiona przestrzeni. W jaki sposób rozplanować instrumenty strunowe tak żeby brzmiały szeroko dając jednocześnie wrażenie, że stanowią jeden instrument. Jak nadać wokalowi przestrzeń nie używając reverbu. Wszystkie te rzeczy złożyły się na charakter i kolor „Supersamu”. Kropką nad „i” był mastering Jacka Gawłowskiego. To była bardzo dobra i efektywna współpraca.
W przyszłości zamierzasz np. zająć się miksem samodzielnie?
Myślę, że może kiedyś przyjdzie taka chwila. Póki co, przygotowuję skrupulatny rav miks, który uwzględnia zarówno miejsce instrumentów w przestrzeni jak i ich poziom głośności. Towarzyszą mu również konkretne uwagi. Widzę jednak dużą zaletę miksowania na zewnątrz. Tworząc wszystko w pojedynkę możesz wpaść w pętlę. Oddanie rav miksu do obróbki pasmowej jest wg mnie korzystniejsze dla samej muzyki. Zawsze to drugie ucho, które ma większe zdolności obiektywnej oceny.
Z jakim odbiorem spotkał się „Supersam”? Uważasz, że stylistyka, w której się obracasz ma szansę przebicia na rynku, w którym dominuje hip-hop?
Młodzież słucha dzisiaj głównie hip-hopu, który konsekwentnie idzie z duchem czasu. Rozumiem to. Szybciej niż inne gatunki, odpowiada na zmiany, które zachodzą w muzyce i w społeczeństwie. Największą jego siłą jest moim zdaniem jednak umiejętność opowiadania o sprawach uniwersalnych. Bardzo zależało mi na tym aby „Supersam” też był zbiorem takich historii. Dlatego dokonałem pewnej zmiany w sposobie tworzenia tekstów, które tym razem powstały bezpośrednio przed mikrofonem. Pomyślałem, że dzięki improwizacji mój język będzie bardziej żywy i namacalny. Zachowa w sobie charyzmę mowy. Nie będzie niepotrzebnie poetycki i wymyślony. Odważniej również sięgnąłem po elektronikę, która jest tutaj równoprawnym partnerem instrumentów akustycznych. Gdyby usunąć banjo, gitary czy ukulele mielibyśmy dobry punkt wyjścia pod zupełnie inny gatunek. Są oczywiście również takie propozycje, których, pomimo milionów odtworzeń, kompletnie nie rozumiem. Mam ogólne wrażenie, że rynek muzyczny został zdominowany przez skrajne emocje. Coś co jest po środku nie ma siły przebicia. Panuje moda na krzyk. Nie tylko ten związany z decybelami. Muzyka, którą tworzę, to raczej zaproszenie do zatrzymania się. Mam nadzieję, że kiedyś znów wróci potrzeba milczenia. Ciszy w muzyce. Offline staje się luksusem. Może piosenki do przeżywania znów wrócą do łask i przyniosą statystyczne rekordy. Czekam na to.