Patryk Cannon
Patryk Cannon opowiedział nam o swojej muzycznej drodze, która w dużym skrócie prowadziła od grania na gitarze w rockowej kapeli do tworzenia elektroniki w cyfrowym środowisku produkcyjnym. Z artystą spotkaliśmy się niedługo po premierze jego ostatniego wydawnictwa "Family Movies Waves And Friends" na którym, jak sam mówi znalazł się materiał nadający się bardziej do słuchania niż tańczenia. I właśnie m.in. o tym dlaczego na krążku panuje właśnie taki klimat możecie dowiedzieć się z naszej rozmowy.
Zanim doszedłeś do elektroniki, grałeś w punkowych składach na gitarze.
Patryk Cannon: To prawda. Moje początki to wczesne lata 90., gitary i fascynacja takimi kapelami, jak Sonic Youth, Fugazi, Ewa Braun czy Neurosis. Moim pierwszym poważnym zespołem była grupa La Aferra, z którą nagraliśmy, moim zdaniem świetną, płytę Miłość. W zeszłym roku miała ona nawet swoją reedycję na winylu. Graliśmy naprawdę mega ciężki gitarowy „walec”, który dosłownie miażdżył wszystko na swojej drodze. Niestety, nie mieliśmy wtedy szczęścia do dobrego studia i już nigdy nie udało nam się nagrać materiału z takim brzmieniem, jakiego byśmy sobie życzyli. Zarejestrowaliśmy ten album w 1999 roku i bardzo go polecam osobom lubiącym takie brzmienia, bo to dobry kawałek gitarowego noise’u.
Sam nauczyłeś się grać na gitarze?
Dokładnie, wszystkiego nauczyłem się sam. Być może gdybym posiadał klasyczne muzyczne wykształcenie, miałbym dzisiaj większą swobodę tworzenia, ale nie wiem z kolei, czy tworzyłbym taką muzykę, jaką dzisiaj robię. Nie mam jednoznacznie wyrobionego zdania na ten temat. Natomiast mam okazję przyglądać się temu, jak wygląda kształcenie muzyczne w naszym kraju, bo moja córka za rok skończy pierwszy stopień szkoły muzycznej. Już teraz oboje wiemy, że nie będzie kontynuować takiej sformalizowanej edukacji w tym zakresie, bo inaczej oprócz pianina znienawidzi również mnie. Niestety, w moim odczuciu szkoła muzyczna robi wszystko, żeby zniechęcić dzieciaki do gry na instrumencie. Wielu uczniów rezygnuje w trakcie albo właśnie po pierwszym stopniu. To jest po prostu przykre. Dlatego jak najszybciej przerzucamy się na prywatne lekcje i postaramy się rozwijać pasję do muzyki. Teraz kiedy myślę o mojej drodze, to dochodzę do wniosku, że pod względem rozbudzania pasji była bardzo dobra.
Dlaczego porzuciłeś gitarę na rzecz instrumentów elektronicznych?
W zasadzie do 2006 roku prawie nie słuchałem innej muzyki niż właśnie gitarowa. Później przestałem na jakiś czas w ogóle interesować się muzyką, bo po pierwszej płycie Mars Volta wydawało mi się, że rock się skończył i w tej stylistyce nie powstanie już nic świeżego. Przypominam sobie, że na okres około trzech lat przestałem słuchać muzyki, choć oczywiście ona była cały czas obecna, ale jedynie gdzieś w tle. Nie siadałem z odtwarzaczem specjalnie po to, aby posłuchać danego albumu. Wypaliłem się – przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Elektroniką zaraził mnie znajomy z Ostrowa Wielkopolskiego Mariusz Czelny, który jest producentem i didżejem. Prowadzi też małą lokalną oficynę Osterdam Records. U niego poznałem Abletona i dowiedziałem się, czym jest MIDI, a czym syntezator. Kupiłem maszynę perkusyjną Boss DR-202 Dr. Groove, jednak jej brzmienie nie powalało, więc szybko zainwestowałem w pierwszy komputer PC oraz Ableton 7. Początkowo bardzo trudno było mi się przestawić z grania w zespole na tworzenie muzyki w komputerze – brakowało mi w tym układaniu klocków MIDI organiczności i spontaniczności. Długo nic mi nie wchodziło, ale i tak było to ciekawsze niż gapienie się w telewizor. Zatem kleiłem bity dalej. Pamiętam, że do pierwszej połowy 2005 roku w zasadzie każda muzyka elektroniczna nazywała się techno i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Dopiero później zacząłem rozumieć wszystkie niuanse i potrafiłem odróżnić deep house od minimali czy właśnie tradycyjnego techno. Bardzo szybko zacząłem jednak szukać w elektronice własnej drogi.
Pamiętam, jak Krojc wspominał, że jego znajomi z czasów, kiedy grał na gitarze, patrzyli z lekkim pobłażaniem na to, czym zaczął się zajmować...
Tak, niestety też to poczułem na własnej skórze. Wydaje mi się jednak, że taka sytuacja może spotkać jedynie osoby z mojego rocznika, czyli ludzi, którzy dojrzewali we wczesnych latach 90. Dzisiaj gatunki muzyczne mieszają się bardzo swobodnie i nikogo już nie dziwi, że w zespole jest koleś od elektroniki. Nowa generacja inaczej na to patrzy – bardziej otwarcie i tak jest ciekawiej. To jest bardzo dobre dla muzyki, ale też w ogóle dla nas wszystkich.
„W moim przypadku Moog Mother-32 jest idealnym panaceum na każdy problem. Jeden głos i jeden oscylator pozwalają mi wypłynąć na ocean możliwości”
A czy zostało ci to przywiązanie do gitary?
Nie miałem jej w rękach od bardzo dawna – stoi w kącie i patrzy na mnie obrażona... Dzisiaj moimi dwoma głównymi instrumentami są DSI Mopho x4 i Moog Mother-32. Dodatkowo używam też efektu gitarowego EarthQuaker Devices Avalanche Run, Kaoss Pad 3+ i Kaoss Pad Quad. Sampluję trochę wokal, który traktuję jako pełnoprawny instrument. Wszystko to wpięte jest do Abletona przez Apogee Duet 2.
Jaką rolę w tym setupie odgrywa komputer?
Kiedyś komputer był moim głównym narzędziem pracy i to właśnie na nim powstały moje trzy pierwsze EP-ki. Wydaje mi się, że słychać to chociażby w aranżach, które dzisiaj wydają mi się mocno sztywne oraz mało organiczne. Powoli jednak komputer odsuwał się na dalszy plan i stawał się cyfrowym rejestratorem. Nadal lubię pracować w Abletonie ze względu na jego efekty oraz możliwość gry na żywo, ale wiem też, że jak tylko będę miał odpowiedni budżet, to zastąpię go sprzętem. Wtyczek VST za to nie używam wcale – pamiętam moment, w którym mój znajomy przyniósł mi ich kilkanaście GB i był oszołomiony roztaczającym się przed nim oceanem możliwości. Na mnie zadziałało to zupełnie odwrotnie. Przeżyłem taką chwilę, gdy złapałem się na tym, że siedzę kolejną godzinę, przebierając w odgłosach stopy. W moim przypadku Moog Mother-32 jest idealnym panaceum na tę sytuację. Jeden głos, jeden oscylator i właśnie to pozwala mi wypłynąć na ten ocean możliwości. Nigdy nie chciałem być inżynierem dźwięku, zawsze bardziej interesowała mnie kompozycja niż mozolna praca w studiu. Dlatego też bardziej inwestuję w naukę gry na instrumencie niż samą produkcję. Pozostało mi jeszcze wiele do nauki, ale na szczęście muzyka to nie sport. Również z tego powodu w muzyce działa zasada, że im jesteś starszy, tym lepiej. Granie elektroniki jest bardzo ściśle powiązane z tym, że musisz ogarniać na poziomie minimum „co jest co” i ja chyba ogarniam właśnie to minimum, które pozwala mi zająć się przede wszystkim muzyką, a nie sprzętem. Często nie mogę oglądać tutoriali, bo goście, którzy je robią, mają niesamowite zdolności inżynieryjne, ale bardzo często brakuje im talentu muzycznego. Nie da się tego słuchać.
Skoro nie oglądasz tutoriali, to w jaki sposób poznajesz nowe narzędzia?
Nigdy nie byłem chłopakiem, który po otrzymaniu nowej zabawki od razu ją rozkręcał na części pierwsze. Raczej bawiłem się nią w sposób dla niej przeznaczony. Nie mam cierpliwości do czytania instrukcji, a kiedy czegoś nie wiem, to zwyczajnie pytam kolegów po fachu. Nie jestem typem maniaka sprzętowego, np. do dzisiaj nie znam wszystkich opcji i rozwiązań w Abletonie. Korzystam jedynie z tego, co jest mi potrzebne. Mam świadomość, że popełniam wiele błędów, ale wiem też, że mogę to robić. Przynajmniej, dopóki brzmi to interesująco.
„Nadal lubię pracować w Abletonie ze względu na jego efekty oraz możliwość gry na żywo, ale jak tylko będę miał odpowiedni budżet, to zastąpię go sprzętem”
W ten sposób osiągasz organiczność, o której mówiliśmy wcześniej?
Nie lubię szklistych, cyfrowych, napompowanych kompresorem nagrań. Zdecydowanie wolę, kiedy całość okraszona jest szumem i kiedy sprawia wrażenie lekko „zamulonej”. Sądzę, że to właśnie błędy sprawiają, że wracamy do niektórych nagrań, gdyż z każdym kolejnym odsłuchem odnajdujemy w nich coś nowego. W perfekcyjnie brzmiących płytach w zasadzie wszystkiego dowiadujemy się od razu.
Co takiego możemy zatem odkryć na "Family Movies Waves And Friends"?
W moim odczuciu ten album to niejednoznaczna niby house’owa, niby ambientowa podróż po starych filmach – to historia o delfinach umierających gdzieś daleko w Japonii, ale też to marzenia o trąbce z dzieciństwa. Wszystko lekko przykryte warstwą szumu i filtru. Jest tam dużo sampli wokalu, zamykanych drzwi, ptaków i innych odgłosów. Zastosowałem sporo filtru na perkusjonaliach oraz nagrałem niemało improwizowanych partii syntezatora Dave Smith Instrument Mopho x4. Zwarta, zamknięta forma, raczej do słuchania niż tańczenia, ale nie chcę tego przesądzać. Słychać na nim przede wszystkim DSI, a całość została zaaranżowana w Abletonie. Sample często „przeciągałem” przez Kaoss Pada Quada, co dało im ciekawy filtr i nierówności. Wszystkie synthy zagrałem sam, choć – jak wspominałem – nie mam klasycznego muzycznego wykształcenia. Lubię jednak ten brud i bałagan. Takimi „rodzynkami” na płycie są sample zarejestrowane na Tascam DR-07 oraz loopy zgrane z różnych filmów. One nadają całości kierunek i wprowadzają nas w filmowy nastrój, który bardzo lubię. Osiem utworów, gdzie opowiadam historie z naszego salonu – rodzina, przyjaciele, muzyka i filmy.
Płyta wyszła w oficynie Father And Son Records And Tapes.
Szczerze mówiąc, wysyłałem ten materiał do kilku polskich wydawnictw, jednak Maciej Sienkiewicz odpowiedział jako pierwszy. FASRAT od początku był dla mnie naturalnym wyborem, ponieważ wychodzi tam naprawdę dużo nieoczywistej muzyki – chociażby albumy Naphty, DJ Sajko czy formacji Niemoc. Bardzo lubię ten materiał oraz okładkę autorstwa Sławka Zbiok Czajkowskiego – jestem zadowolony z całości. Generalnie sądzę, że polska scena elektroniczna dopiero się rozkręca i jeszcze nie zobaczyliśmy wszystkiego, na co ją stać. Mieszkam z dala od głównych ośrodków muzycznych, jednak cały czas monitoruję sytuację przez internet. Organizuję też małe muzyczne wydarzenie o nazwie Ofest, które w tym roku odbędzie się 6 października w Ostrowie Wielkopolskim. W małej punkowej knajpie udało się zgromadzić około 80 osób, które przyszły na koncert ostrowskiego producenta Pepe, Bartosza Zaskórskiego aka Mchy i Porosty i Mateusza Rosińskiego aka Wrong Dials, założyciela DYM Records. To jedna z moich ulubionych wytwórni, obok Instant Classic, Astigmatic czy Latarni. Wszędzie tam jest korzennie i od serca.
Wspominałeś, że sam również występujesz na żywo.
Tak, moje występy mają charakter koncertów. Próbowałem kilka razy setów didżejskich, ale nie potrafię tego robić i nie czerpię z tego przyjemności. Poza tym gdybym puszczał muzykę, której sam słucham, to wszyscy zapewne opuściliby lokal... Rzadko słucham muzyki tanecznej. Natomiast na scenie używam wspominanego Mooga Mother-32, DSI Mopho x4, Kaoss Pada z mikrofonem oraz komputera. Moje koncerty są wolną interpretacją tego, co dzieje się na płycie. To przebijana bitem na cztery fala ambientu i niekończących się sekwencji z Mooga. Na koncertach jestem sam i nie ma sensu udawać, że gra tam cały zespół. Lubię jednak, kiedy na moich występach jest głośno i energetycznie. Dlatego niekiedy kończą się one „ścianą dźwięku” i bywa, że jestem po nich tak zmęczony, jak po naprawdę solidnym treningu.