Perfect Son - Nie ma na co czekać
Zagraniczna kariera to ciągle marzenie wielu artystów z Polski. Niejednokrotnie możemy przeczytać lub usłyszeć o tym, że dany producent chciałby zawojować zagraniczne rynki, choć zwykle kończy się jedynie na słowach. Tobiasz Biliński po prostu chwycił gitarę, kupił bilet do USA i sam zorganizował tam serię koncertów. W efekcie krążek Cast jego nowego projektu Perfect Son ukazał się nakładem legendarnej wytwórni Sub Pop Records.
Gdybyś samodzielnie nie zorganizował serii swoich koncertów w USA to wytwórnia Sub Pop nie podpisałaby z tobą kontraktu, prawda?
Perfect Son: Niewątpliwie byłoby o to zdecydowanie trudniej. Co prawda, ludzie z Sub Pop interesowali się moją osobą już dłuższy czas, ale faktycznie to chyba był moment w którym stwierdzili, że warto we mnie zainwestować. Zobaczyli, że wykazuję inicjatywę i jestem bardzo zdeterminowany, więc prawdopodobnie to było decydujące. Oczywiście pomijając sam materiał, który musiał być dla nich interesujący. Ale nie oszukujmy się – ludzie z takich wytwórni przesłuchują dziesiątki świetnych płyt. Sama jakość muzyki nie zawsze jest decydująca.
Co jest jeszcze ważne?
Trzeba zrozumieć, że wytwórnia nie chce być dla artysty „niańką” a partnerem w biznesie. Takie pozamuzyczne aspekty są naprawdę istotne. Niektórzy mają jakąś wewnętrzną blokadę żeby się nie narzucać – być może sądzą, że prawdziwe talenty odkrywają się same, ale to nieprawda. Trzeba cisnąć na 1000% i nie ma na co czekać.
Wielu początkujących artystów może nie zdawać sobie z tego sprawy i czeka aż ktoś do nich przyjdzie z propozycją współpracy.
To tak nie działa. Należy wykonać mnóstwo roboty samemu, żeby ktoś z wytwórni w ogóle się do ciebie odezwał. Mam taką filozofię, że o wszystko w życiu trzeba walczyć a wypuszczenie jednej piosenki do internetu i czekanie na dupie na to co się wydarzy nie jest dobrym rozwiązaniem. Takich samych twórców jak ty jest pewnie kilka milionów, więc aby ktoś cię zauważył musisz jakoś się wyróżnić i wykazać inicjatywę.
Mimo, że od twojej trasy po USA mija 5 lat to ciągle samodzielna realizacja takiego przedsięwzięcia wydaje się nieco abstrakcyjna.
Szczerze mówiąc sama organizacja wyglądała bardzo zwyczajnie, bo po prostu wyszukiwałem w internecie miejsca, w których mógłbym zagrać, a później wstępnie bukowałem tam koncert. Spędziłem prawie 2 miesiące w USA, jeżdżąc autobusem z miasta do miasta z gitarą i plecakiem pełnym sprzętu. Grałem za darmo, showcase’owo, ale od początku traktowałem ten wyjazd przede wszystkim jako inwestycję.
Pamiętam jak w którymś wywiadzie mówiłeś, że w Stanach niewiele osób przychodzi na koncerty niezależnych artystów.
To oczywiście zależy od poziomu rozpoznawalności danego artysty, ale zapewne głównie chodziło mi o to, że generalnie w Stanach wszystkiego jest więcej niż u nas. I to nie tylko jeżeli chodzi o samą liczbę koncertów czy zespołów, ale również sam poziom, który jest niebotycznie wysoki. W USA panuje etos dobrego grania na żywo i rzeczywiście wszyscy tam cisną, żeby wypaść jak najlepiej, bo inaczej nikt ich nie zauważy. Naprawdę grają tak, że gdyby przyjechali do nas, to z miejsca zrobiliby karierę. Pamiętam jak w Dallas grałem z grupą nastolatków tak dobrych, że do dzisiaj nie wierzę. Mieli może po 15 lat a umieli wszystko. Nasz rynek to jest nic w porównaniu do tamtego. Jeśli grasz w Nowym Jorku koncert to w tym samym czasie odbywa się kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, innych wydarzeń, więc jeżeli nie jesteś gwiazdą, to zobaczyć cię przyjdzie niewiele osób.
Takich samych twórców jak ty jest pewnie kilka milionów, więc aby ktoś cię zauważył musisz jakoś się wyróżnić i wykazać inicjatywę.
Na twoim występie podczas jednego z showcase’ów pojawił się właśnie szef Sub Pop.
Tak, było to jeszcze podczas mojego wcześniejszego pobytu w 2012 roku. Wtedy grałem głównie na tego typu wydarzeniach, choć nie jestem ich fanem, ponieważ przypominają one bardziej „spęd” niż pełnoprawny koncert. Wszystko jest na szybko, bo zaraz ma grać następny zespół i panuje duża nerwowość. Czasem ma to sens, ale wcześniej warto zaprosić bookerów i osoby z wytwórni, bo jeśli liczymy, że na naszym gigu będzie pełna sala ludzi, to możemy się przeliczyć...
Od pierwszego kontaktu z Sub Popem czułeś, że to wypali?
Raczej tak. Od razu gdzieś podskórnie czułem, że to się uda, ale nie wiedziałem, kiedy się to wydarzy. Jak widać zajęło to kilka dobrych lat, bo poznaliśmy się w 2012 roku, kontrakt podpisałem w 2017, a płyta wychodzi dopiero teraz. Przez cały ten czas mnie obserwowali, dawali feedback o płytach, które wydaje i czekali, aż moja twórczość wyewoluuje w coś, co będą mogli firmować swoim logo.
Informacja o tym, że podpisałeś kontrakt z tą zasłużoną wytwórnią pojawiła się w wielu mediach, które na co dzień nie zajmują się raczej muzyką alternatywną.
To śmieszne zjawisko, chociaż poniekąd rozumiem tę ekscytację. Jeżeli się nie mylę, to pierwszy raz od czasów Skalpela w Ninja Tune artysta z Polski będzie wydawał w tak znanej oficynie. W jakiś sposób to dla mnie miłe i nie ma co ukrywać, że jest też dodatkową formą promocji. Być może ileś osób, które przeczyta o tym zainteresuje się moją muzyką? Nie szkodzi, jeśli zrobią to tylko dlatego, że zadziała motyw pt. „Polak w Ameryce”.
W młodości słuchałeś Nirvany?
Nigdy nie miałem fazy na naszywki z nazwą zespołu i koszulki z Kurtem Cobainem. Słuchałem raczej takich zespołów jak Joy Division, King Crimson czy Massive Attack. Później pojawiły się nagrania nieco bardziej emocjonalne, czyli np. Sigur Rós. Swego czasu byłem ich ogromnym fanem, ale ostatnio próbowałem wrócić do tamtych piosenek i po prostu nie jestem w stanie. Dzisiaj jest to dla mnie zbyt naiwne i infantylne. Wtedy jednak chłonąłem to czysto emocjonalnie, jak zwykły słuchacz, a prawda jest też taka, że robienie muzyki bardzo utrudnia odbiór twórczości innych. Chciałbym znowu słuchać muzyki jak dawniej, ale od razu wszystko analizuję – jakie instrumenty zostały wykorzystane, w jaki sposób zarejestrowano wokal i tak dalej. To w zasadzie uniemożliwia normalny odbiór.
W którym momencie pomyślałeś, żeby spróbować swoich sił w muzyce?
Bardzo wcześnie. Jak miałem 15 lat to byłem już przekonany co do tego, że to moja droga. Z tego powodu w liceum nie szło mi najlepiej, bo to muzyka była najważniejsza. Bodajże od 6 roku życia miałem prywatne lekcje fortepianu u sąsiadki. Trwało to jakieś 11 lat, a w tzw. międzyczasie samodzielnie nauczyłem się grać na gitarze i perkusji. W wieku 17 lat wyjechałem na rok do Norwegii i tam powstała pierwsza EP-ka mojego zespołu Kyst. Stare dzieje.
Od zawsze pisałeś po angielsku?
Nigdy nie próbowałem pisać tekstów po polsku. Szczerze mówiąc w ogóle nie słucham polskich piosenek – nie lubię brzmienia języka polskiego w muzyce. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć.
Szereg polskich artystów decyduje się na śpiewanie po angielsku a efekt końcowy jest taki, że ich piosenki nie przebijają się zagranicą i u nas też ich nikt nie słucha.
Dla mnie najbardziej zastanawiające jest to, że Polacy chcą słuchać utworów zaśpiewanych w języku angielskim, ale nie przez rodzimych wykonawców. To jest bardzo dziwne. Być może gdyby ludzie myśleli, że jestem z USA to więcej osób słuchałoby moich piosenek? A jak jestem Polakiem to są jakieś dziwne oczekiwania, że będę śpiewał po polsku – zupełnie tego nie czuję. Często problem jest też taki, że te teksty po angielsku nie są za dobre albo słychać nieco radziecki akcent piosenkarzy znad Wisły. Ja mam absolutną obsesje na punkcie wymowy, sprawdzam również znaczenie każdego słowa i konsultuję się z native speakerami czy na pewno ma to sens.
Kiedy obok instrumentów akustycznych pojawiła się elektronika?
Pierwsze syntezatory miałem już jako nastolatek, bo ojciec kupił mi Korga Poly-800, który miał jeszcze zaczepy, aby można było przewiesić go przez ramię i zrobić z niego keytar [śmiech]. Rzecz jasna wtedy nie wiedziałem, jak to działa, więc pisałem piosenki na gitarze i pianinie. Jakiś czas później kupiłem pierwszy looper i z jego metronomu robiłem bity... Taka bardziej świadoma elektronika pojawiła się tak naprawdę dopiero na ostatniej płycie Coldair, pt. The Provider z 2016 roku. Zawsze jarałem się przede wszystkim przepuszczaniem „prawdziwych” instrumentów przez efekty.
A komputer?
Również pojawił się dosyć wcześnie. Początkowo korzystałem z Reapera, a później przesiadłem się na Abletona, z którego korzystam do dzisiaj. Uczyłem się tego programu sam i muszę przyznać, że początki były niełatwe. Dzisiaj czuję się już w nim pewnie. Nie używam hardware’owych maszyn perkusyjnych, choć rozumiem nostalgię oraz fakt, że można w nich naciskać „guziki”, ale w DAW-ie mogę osiągnąć ten sam efekt zdecydowanie szybciej.
Masz swoje ulubione wtyczki?
Wcześniej używałem głównie wtyczek pokładowych, zresztą do dzisiaj do wstępnych wersji numerów używam EQ i kompresora z Abletona. Jakiś czas temu kupiłem sobie paczkę wszystkich pluginów Soundtoys i moim zdaniem są to najlepsze wtyczki, jeśli chodzi o efekty. Jedną z moich ulubionych jest Decapitator, który zawsze brzmi super. Świetne są też EchoBoy i Crystallizer, a niedawno pojawił się nowy pogłos Little Plate i też jestem nim zachwycony. Niby tylko dwie gały, a jakie brzmienie!
Przesterowuję sample do nieprzytomności, a potem wyrównuje EQ, aby stworzyć brudne, „charczące” brzmienie, ale bez tej bolesnej górki. Choć moje piosenki są popowe, to w warstwie brzmieniowej lubię ten brud.
Dużo czasu spędzasz właśnie na poziomie kręcenia brzmień?
Bardzo dużo. Nie jestem typem songwritera, który potrafi napisać piosenkę na czystym dźwięku pianina. Aktywacja trybu tworzenia utworu następuje dopiero jak ukręcę sobie fajne brzmienie syntezatora czy czegokolwiek. Dopiero na tej bazie mogę pisać. Włączam głośniki na full żeby to brzmienie na mnie wpłynęło. Przesterowuję sample do nieprzytomności, a potem wyrównuje EQ, aby stworzyć brudne, „charczące” brzmienie, ale bez tej bolesnej górki. Choć moje piosenki są popowe, to w warstwie brzmieniowej lubię ten brud.
Wszystkie partie na Cast zagrane są przez ciebie?
Wszystko poza perkusją, którą nagrał Jacek Prościński, a raz w zastępstwie pojawił się Hubert Zemler. W jednym numerze zagrał na gitarze Marcin Buźniak. Zwykle prawdziwa perka była mieszana z cyfrowym bitem – prawdziwa stopa wymija się z cyfrową, a na analogowy werbel nałożyliśmy kilka sampli powykręcanych na różnych efektach. Chciałem stworzyć hybrydę prawdziwej perki z cyfrową, tak aby brzmiało to jak jedno. Jeżeli chodzi o instrumenty, to jest tam dużo Propheta 8, który stanowił bazę dla większości numerów. W zasadzie w każdym utworze pojawia się też Roland Juno-6 albo Juno-106. Co prawda Juno-6 normalnie nie ma MIDI, ale koleżanka pożyczyła mi egzemplarz z MIDI modem, więc mogłem zrobić na nim szybkie arpeggia. Do tego Korg MonoPoly, Moog Rogue, Moog Little Phatty i Moog Mother-32. Do tego jeszcze Siel OR-400 – mało znany, ale konkretny syntezator.
Kto odpowiadał za postprodukcję?
Najpierw pracowaliśmy wspólnie z Jeffem Zieglerem w Filadelfii, ale rozbieżności pomiędzy nami były zbyt duże. Po powrocie do Polski całość powierzyłem Marcinowi Buźniakowi z Axis Audio. Marcin zawsze kojarzył mi się przede wszystkim z hardcorem czy metalem, ale pomyślałem, że miksowanie takich rzeczy wymaga dużych umiejętności i nie zawiodłem się. Towarzyszyłem mu przez cały proces miksu, bo muszę mieć całkowitą kontrolę nad całością.
Marcin Buźniak – Axis Audio
Płyta Cast jest ciekawym połączeniem elektroniki i naturalnych brzmień. Dla kontrastu do zaprogramowanych, cyfrowych dźwięków i syntezatorów postanowiliśmy zarejestrować wszystkie żywe instrumenty w bardzo organiczny sposób. Naturalne bębny i gitary nagrane zostały za pomocą klasycznych, rockowych, bardzo mocno wysyconych przedwzmacniaczy 1073 przez ultra przejrzysty przetwornik Lynx Aurora. Przy wyborze wzmacniaczy postawiliśmy na sprawdzone rozwiązania z kolekcji studia Axis Audio – czysty i dynamiczny Fender Twin Reverb Blackface oraz Cornell Romany Pro, któremu zawdzięczamy piękny, zadziorny i wyeksponowany środek. Gitary czasem „dopalaliśmy” OCD V4, dodatkowo duży udział w brzmieniu gitar miały różne delaye, pitchshiftery jak POG czy reverby (głównie z twina). Gitary jakich używaliśmy to Fender Jazzmaster i Fender Stratocaster, więc znowu bardzo tradycyjnie. Bas to piękna Yamaha P-Bass z lat 70. nagrana przez bezkompromisowy Avalon U5 prosto w Lynxa – rozwiązanie znane i sprawdzone na całym świecie. Bardzo duża część brzmienia powstała potem w postprodukcji dzięki wielostopniowej saturacji i dużej ilości kreatywnej kompresji. Wokale ostatecznie nagrywaliśmy na 25-letnim AKG 414 B-TL II, który po przetestowaniu wielu opcji okazał się najlepiej współgrać z głosem Tobiasza. W torze wokalu znalazły się 1073, 1176 i LA-2A, miejscami Distressor. Brzmienie gitary akustycznej Takamine zawdzięczamy połączeniu mikrofonu wstęgowego i korektora Maag EQ 2.Samo miksowanie materiału zajęło dużo czasu?
Dużo. To nie tak, że siedzieliśmy 3 dni, tylko trwało to miesiącami. Szczerze współczuję każdemu, kto ze mną miksuje, bo u mnie musi się wszystko zgadzać – jeśli w jednej sekundzie coś mi nie pasuje, to nawet jeżeli nikt inny tego nie słyszy to muszę to poprawić. Na szczęście Marcin był bardzo cierpliwy...
Wcześniej mówiłeś, że nie lubisz sterylnego brzmienia a cenisz „brud” i pewną organiczność. Wyobrażam sobie, że niełatwo pogodzić chęć panowania nad wszystkim z jednoczesną naturalnością.
Rzeczywiście, bardzo cenię naturalność w muzyce – jeżeli coś zostało zagrane odrobinę za wcześnie czy trochę zbyt późno to zostawiamy tak jak jest, bo słychać, że zagrał to człowiek. Nie jestem też wykształconym wokalistą, więc niekiedy głos mi się „omsknie”, ale tego też nie korygujemy. Chodzi więc bardziej o całościową wizję tego, jaki ten materiał ma być. W pewnym momencie wytwórnia już bardzo naciskała żebym skończył wreszcie poprawki i wysłał im całość. Przez jakiś czas rozumieli, że chcę przeforsować swoją wizję, ale w końcu polecili mi po prostu udać się na wakacje.
Ale istnieje w ogóle taki moment, w którym stwierdzasz, że utwór jest gotowy?
Tak! Zawsze przychodzi taka chwila, kiedy wiem, że to jest to. Bardzo wysoko ustawiłem sobie poprzeczkę, więc osiągniecie tego pułapu zawsze zajmuje sporo czasu. Działam jednak aż do momentu mojej pełnej satysfakcji. Uważam, że to jedyny sposób na to, aby za kilka lat nie wstydzić się własnych nagrań. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby na albumie pojawiło się coś z czego nie jestem zadowolony.
„Przy wyborze wzmacniaczy gitarowych postawiliśmy na sprawdzone rozwiązania z kolekcji studia Axis Audio”
Masz szczególne preferencje co do mikrofonu, na którym nagrywasz wokale?
Tak, mam to dość dobrze opracowane. Podczas grania na żywo używam Sennheisera MD 431, który można w nieskończoność rozjaśniać i jest bardzo odporny na sprzężenia. Natomiast wkurza mnie Shure SM58, bo aż bolą w nim sybilanty. Ma bardzo ostrą górę, podczas gdy w MD 431 jest ona matowa – słychać ją, ale nie boli. W studiu z Marcinem korzystaliśmy z AKG C-414 B-TL II, choć początkowo wydawało mi się, że odpowiedni będzie Shure SM7B. To jednak mikrofon dynamiczny, a uważam, że mój wokal najlepiej brzmi na pojemnościowym. Taka ciekawostka: w ostatniej piosence na płycie zarejestrował się „krzyk” mojego umierającego mikrofonu Røde NT2. Nagrywałem wokale na demo i w pewnym momencie mikrofon po prostu umarł i wydał z siebie przedziwny, ostatni dźwięk. Nałożyłem na niego trochę efektów i użyłem go w utworze.
Zaraz po premierze Cast ruszasz z zespołem w trasę. Biorąc pod uwagę to co powiedziałeś wcześniej przypuszczam, że na próbach nie jest lekko.
Nie ukrywam, że jest intensywnie. Nie wyjdę na scenę, jeżeli nie będę czuł się w 200% pewny tego co zaraz się wydarzy. Dążę do tego, żeby móc zagrać koncert zupełnie odruchowo. Są tacy ludzie co wydają płytę, zagrają 4 próby z nowym zespołem i ruszają grać na żywo. Ja bym tak nie potrafił. Po pierwsze, musi wytworzyć się jakaś energia między ludźmi w zespole, żeby wszyscy odczuwali w związku z tym przyjemność a nie jedynie mechanicznie odgrywali kolejne partie. Poza tym kręcenie brzmienia na żywo jest dla mnie mega istotne. Do tej pory szukamy odpowiedniego soundu gitary, a gramy próby od września. Koncerty będą raczej krótkie, bo zagramy tylko materiał z najnowszej płyty. Już niebawem będziemy gotowi i zrobimy to dobrze.