Ńemy - Nigdy nie lubiłem chodzenia na kompromisy
Ńemy opowiedział nam o tym jak na przestrzeni lat kształtował się jego styl pracy i warsztat. W rozmowie wracamy do wygranego konkursu organizowanego przez legendarnego RZA, współpracy z L.U.C, oraz nieco przegapionego debiutu fonograficznego w wytwórni Prosto.
Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z hip-hopem?
Ńemy: Przede wszystkim u mnie w domu słuchało się dużo różnej muzyki, ponieważ ojciec zawsze kolekcjonował płyty i był na bieżąco, jeżeli chodzi o nowości wydawnicze. W jego zbiorach znajdowały się kompakty takich wykonawców jak Puff Daddy, Warren G, czy The Fugges, więc ten pierwszy kontakt z rapem miał miejsce właśnie w moim rodzinnym domu. Później, jak już jeździłem na rolkach i skumałem się z ekipą osiedlowych skejtów, tych artystów pojawiało się coraz więcej. Wtedy zacząłem czytać kultowe dziś czasopisma jak Ślizg, DosDedos czy Klan, gdzie zamieszczano recenzje rapowych krążków. Okazało się, że jakimś cudem część z nich mogłem kupić w moim mieście, czyli Sierpcu. Polski hip-hop dopiero raczkował, ale już pierwsze nagrania Wzgórza Ya-Pa 3 czy Molesty zrobiły na mnie duże wrażenie.
Co zadecydowało o tym, że postanowiłeś spróbować swoich sił w muzyce?
Bardzo inspirująco zadziałała na mnie płyta Centrum od WYP3. Wszystko zaczęło się od pisania tekstów, a robienie bitów wyszło trochę z przymusu, bo po prostu ich nie było. Pierwsze próby wyglądały w ten sposób, że zgrywaliśmy muzykę z jakiejś gry, do tego dogrywaliśmy beatbox i całość rejestrowaliśmy na dyktafonie. Ostatecznie wychodził z tego jeden wielki szum, do którego na koniec próbowaliśmy jeszcze rapować. Było to zupełnie amatorskie działanie, bo też nikt nie znał się na żadnych programach. W pewnym momencie pojawiło się demo Fruity Loopsa dołączone bodajże do magazynu CD Action i koniecznie chcąc nagrywać zabrałem się za to razem z moim kumplem. Zawsze szukałem jakiejś bratniej duszy, która wykazałaby na tyle entuzjazmu i zajawki żeby razem działać. Kiedyś soliści byli rzadkością, raczej każdy chciał mieć zespół, więc niekiedy na siłę wciągałem kolegów do projektu. Zdarzało się, że pisałem za nich teksty, żeby tylko mi towarzyszyli. Byłem nie do zdarcia – cały czas pisałem, robiłem bity i ciągle szukałem nowych możliwości.
Nauka obsługi Fruity Loopsa przyszła Ci łatwo?
Wówczas nie było tutoriali, więc musiałem dochodzić do wszystkiego metodą prób i błędów, ale nie przysporzyło mi to zbyt wielu trudności. Jeżeli chodzi o perkusje to jako punkt honoru postawiłem sobie, aby nie korzystać z gotowców i szukałem próbek na płytach. Wycinałem pojedyncze uderzenia i w ten sposób powstawały całe sekwencje. Mam wrażenie, że z tego powodu dużo później zwróciłem uwagę na samą fakturę brzmienia. Bardzo długo uczyłem się jak to jest technicznie ciąć i używać tych wszystkich programów. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w ten sposób udało mi się dojść do pewnych patentów, których nie znajdziesz dziś w pierwszym lepszym tutorialu. Warstwowe miksowanie werbla z clapem na dużym pogłosie i z umiarkowanym zniekształceniem jeszcze do niedawna było jednym z nieodłącznych elementów „wielkich”, amerykańskich pop-refrenów – odkryłem to przypadkiem i wrzuciłem do swojego hip-hopu. Ostatnio trafiłem na opis tego jak robić odwrócone pogłosy i okazuje się, że też mam na to inny „myk”. Na mój styl produkcji składa się mnóstwo temu podobnych, mniej lub bardziej subtelnych elementów, do których dochodziłem przeważnie sam.
Jeżeli chodzi o perkusje to jako punkt honoru postawiłem sobie, aby nie korzystać z gotowców i szukałem próbek na płytach. Wycinałem pojedyncze uderzenia i w ten sposób powstawały całe sekwencje.
Od razu szło to w kierunku jakiejś profesjonalizacji?
Niezupełnie. To była zabawa, w której wystarczało mi pokonywanie kolejnych szczebli i zdobywanie wiedzy. Zadowalałem się samym faktem pracy nad dźwiękiem, a jego namacalne efekty przez bardzo długi czas lądowały w przysłowiowej szufladzie. Moje hip-hopowe produkcje mocno odbiegały poziomem od nagrań słuchanych przeze mnie artystów, więc postanowiłem pójść w nieco bardziej abstrakcyjne rejony. Razem z kumplami założyliśmy ekipę T6A i tworzyliśmy muzykę silnie inspirowaną Psychic TV, Third Eye Foundation, czy Techno Animal. Ten stan trwał do 2006 roku, kiedy kończyłem liceum. Za namową mojej ówczesnej dziewczyny, a obecnej żony wysłałem płyty demo do różnych wytwórni. Wśród nich była oficyna Laboratorium, założona przez Łukasza Rostkowskiego, znanego szerzej jako L.U.C. On odezwał się do mnie jako jedyny i finalnie utwory z mojego dema posłużyły jako baza do dwóch kawałków, które znalazły się na jego pierwszej solowej płycie. Współprodukowałem numery Stan halucynogenny oraz Leci sonda. To był dla mnie ogromny przełom, ponieważ moimi rzeczami zainteresował się artysta z jakimś dorobkiem, a współtworzony przeze mnie kawałek jakiś czas później leciał chociażby na antenie Trójki.
A to był dopiero początek Waszej współpracy.
To prawda, dalej działaliśmy na podobnej zasadzie, czyli na kolejnych krążkach pojawiały się utwory, które współprodukowałem. W końcu nadszedł Planet LUC, na którym ja, beatboxer Zgas i zespół kIRk połączyliśmy siły z L.U.C-iem. To był duży multimedialny projekt idący za płytą o tym samym tytule. Dla mnie był to początek przygody z Abletonem, ponieważ potrzebowałem narzędzia do gry na scenie. W samej „przesiadce” na nowy DAW pomogli mi Paweł Bartnik i Łukasz Murawski z kIRk-a. Podczas koncertów wypuszczałem bity, loopy, sample, czasami grałem na talerzu i robiłem tzw. „back vocals” – można powiedzieć, że momentami byłem gościem od wszystkiego. Najczęściej było to jednak wypuszczanie pojedynczych sampli do tego co grał zespół. Na scenie był beatboxer, gitarzysta, trębacz i kontrabasista, a ja do tego całego instrumentarium dogrywałem sample z klawiatury komputerowej. Wówczas moje umiejętności gry na Abletonie nie były powalające, ale i tak słyszałem znaczący progres. Miałem wrażenie, że to co robiłem coraz bardziej przypominało brzmienie moich bohaterów z wytwórni Anticon. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że mogę brzmieniowo nawiązywać do tego jak to wygląda u moich ulubionych producentów.
Jak w praktyce wyglądała Twoja praca z L.U.C-iem?
Głównie pracowaliśmy korespondencyjnie, ponieważ ja już studiowałem w Warszawie, a L.U.C prężnie rozwijał swoją karierę solową. W którymś momencie pojawiłem się u niego w studiu na dwa tygodnie, ale głównie po to, aby przygotować się do koncertów. Cały materiał na Planet LUC skompletowaliśmy korespondencyjnie. Trwało to jakieś dwa lata, zanim płyta ujrzała światło dzienne. Wymienialiśmy się pomysłami – wysyłałem głównie sample i jakieś zalążki loopów, z których on później korzystał. Nie wysyłałem tego przez Wetransfer, tylko nagrywałem te rzeczy na płytę CD i później dostarczałem mu za pomocą poczty tradycyjnej. W 20 trackach, które mogły zmieścić się na płycie musiałem zawrzeć cały materiał, jaki chciałem przekazać. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że nie byłem wtedy świadomy tego w jakim miejscu się znajduję i pewnie mogłem z tych doświadczeń wynieść o wiele więcej. Zagraliśmy ponad 130 koncertów w ciągu trzech lat, ale poza ciekawymi wspomnieniami niewiele z tego pozostało. Myślałem, że będę funkcjonował w ten sposób już zawsze, ale życie potoczyło się zupełnie inaczej.
Czemu tak się stało?
Nigdy nie lubiłem iść na kompromisy, a taka współpraca tego wymaga. Oczywiście bardzo dużo nauczyłem się od L.U.C-a. Porównanie tego jak mój bit brzmiał na początkowym etapie, a jak wyglądało to na oficjalnym wydawnictwie naprawdę otworzyło mi oczy. Później co jakiś czas pojawiały się między nami jakieś pojedyncze kooperacje, ale doszedłem do wniosku, że droga solowa jest mi dużo bliższa. L.U.C traktował mnie jako swojego protegowanego i myślę, że miał w związku z tym jakieś plany, ale pokrzyżowałem je decyzją o pracy na własny rachunek. Szanuję to co robi L.U.C, choć to jest już coś zupełnie innego niż robił kiedyś. Ja z kolei niezbyt oddaliłem się od mojej początkowej stylistyki, więc może dlatego dziś nie do końca nam po drodze.
Nie wysyłałem plików przez Wetransfer, tylko nagrywałem te rzeczy na płytę CD i później dostarczałem mu za pomocą poczty tradycyjnej. W 20 trackach, które mogły zmieścić się na płycie musiałem zawrzeć cały materiał, jaki chciałem przekazać.
Od zakończenia współpracy z L.U.C do Twojego debiutu fonograficznego upłynęło jeszcze sporo czasu.
Większość z tego czasu czekałem na wydanie, bo płyta Ń była gotowa już rok temu. Wynikało to z nieustannie zmieniających się planów na wydanie materiału. Najpierw miał ukazać się w MaxFlo, nieco później wyobrażałem go sobie jako wydawnictwo niezależne, a na samym końcu podjęliśmy temat publikacji w Prosto i tam też musiałem swoje odczekać do premiery. Pierwszy singiel Żyć wietrznie ukazał się w 2011 roku. Jak na tamten czas był świeży i inny od tego co wówczas działo się na scenie. W tzw. międzyczasie na moment stałem się „nadwornym producentem” w MaxFlo, ale dość szybko z tego zrezygnowałem. Byłem przekonany, że najwyższa pora, aby inwestować w siebie.
Czy poszła za tym również inwestycja w środki trwałe jak chociażby instrumenty i sprzęt?
Pierwszą dużą inwestycją był zakup Abletona oraz nowego komputera przy okazji trasy Planet LUC. Wielokrotnie zastanawiałem się nad kupnem zewnętrznych instrumentów, jednak ostatecznie nigdy do tego nie doszło. Bardzo szanuję i doceniam walory brzmieniowe jakie niesie ze sobą korzystanie z analogów, ale na dzień dzisiejszy komputer oferuje mi wszystko czego potrzebuje. Zwykle korzystam tylko z kilku wirtualnych instrumentów, z których staram się wycisnąć jak najwięcej. Lubię GForce Minimonsta, którego ciepłe „moogowe” brzmienia dodają produkcji nieco klasycznego charakteru. Wtyczka doskonale nadaje się na sam początek, kiedy szukam leadu. Z kolei Rob Papen Albino 3 oferuje wiele elektronicznych inspiracji. Daje całkiem duże możliwości w kwestii modelowania dźwięku. Można zacząć od czegoś gotowego, co z reguły już jest niezłe albo pójść w zupełnie innym kierunku. Zdarza mi się też samplować losowo wygenerowane sekwencje z NI Absynth 5, który proponuje sporo ambientowych soundów. Do basów lubię Nexus reFX, jednak z reguły wgrywam próbki 808 do samplera w Abletonie. Podczas robienia bębnów często korzystam z oldschoolowych breaków, zazwyczaj podbijając je próbkami werbla i stopy, których mam zgromadzoną naprawdę masakryczną liczbę. Przy wokalach używam sporo pokładowych efektów, a więc reverby, saturatory, distortion i delay. Mój setup jest więc dość minimalistyczny.
W Twoich numerach słychać, że dużo uwagi poświęcasz obróbce wokalu. Jako jeden z pierwszych zacząłeś w tak dużym stopniu korzystać z Auto-Tune. Co myślisz o współczesnym korzystaniu z tego efektu?
Auto-Tune w rękach doświadczonego i kreatywnego producenta jest naprawdę świetnym narzędziem. Z drugiej strony daje duże poczucie sprawstwa amatorom, których twórczość, być może kiedyś zakiełkuje czymś ciekawym. Przychodzą mi do głowy dwa zarzuty dotyczące szkodliwości tego efektu: ujednolica brzmienie wokalistów posługujących się nim, przez co tracimy pewną różnorodność w muzyce. Ponadto dewaluuje w oczach laików znaczenie warsztatu prawdziwego wokalisty. Poza tym to efekt jak każdy inny, który dobrze wykorzystany może przysłużyć się piosence. Kiedyś używałem go częściej, ale zawsze jako jednego z wielu elementów lub efektów wokalowych.
Twój debiutancki album ukazał się w wytwórni Prosto i fakt ten wywołał niemałą konsternację w całym środowisku. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?
Każdy wiedział, że będzie to eksperyment zarówno z mojej jak i ze strony wytwórni. Taki hip-hop raczej nie pojawiał się w ich katalogu, a dla mnie też była to nowa sytuacja, gdyż wówczas miałem bardzo małe pojęcie o tym w jaki sposób odnaleźć się na profesjonalnym rynku muzycznym. Nagle z gościa, który wypuszcza spod palca sample na koncercie miałem stać się osobą, która udziela wywiadów, pilnuje terminów i masy innych rzeczy, które składają się na poważny debiut fonograficzny. Ostatecznie chyba wszyscy nie podołaliśmy potencjałowi, który drzemał w tym projekcie. Sam Wojtek Sokół całkiem niedawno przyznał w wywiadzie, że była to najbardziej niedoceniona płyta z katalogu wytwórni Prosto. Myślę, że to dobrze podsumowuje naszą współpracę. Nikogo jednak nie winię – sam nie wiedziałbym, jak zrobić to lepiej.
Na tej płycie pojawiły się kawałki, w których rymujesz po angielsku i trzeba przyznać, że rzadko kiedy rodzimi raperzy robią to tak udanie. Jak tak dobrze opanowałeś angielską wymowę?
Bardzo miło to słyszeć. Stało się to niejako samoistnie, bo od dziecka uczyłem się języka na własną rękę z telewizji. Oglądałem np. edukacyjny program Big Muzzy i jakoś nasiąkałem giętkością tego języka. Wypracowałem sobie wtedy pewien potencjał do posługiwania się nim, a rozwinąłem go później chociażby poprzez rozbudowę zasobu samego słownictwa. Jeżeli chodzi o rap to pierwsze numery po angielsku nagrywałem już w okolicach 2007 roku, ale nie miałem wtedy pewności czy teksty są napisane poprawnie. Wówczas nie doceniałem również jak potężnym narzędziem jest tzw. „flow”. Rymując po angielsku jest ono niezwykle plastyczne, bo ten język stwarza bardziej przyjazne środowisko dla ucha słuchacza niż język polski. Dla mnie przełomowy był utwór Sick Pro, gdzie przeplatam ze sobą fragmenty tekstów po polsku i angielsku. Tam usłyszałem, że ma to fajny potencjał i takim dalekosiężnym tego efektem jest zeszłoroczna EP-ka YALP, gdzie znalazły się tylko kawałki nagrane w języku angielskim. Próbowałem dotrzeć z nimi do zagranicznych odbiorców, niestety bezskutecznie. Nawet ostatnio zgłosiłem moje nowe utwory do konkursu organizowanego m.in. przez Paula Rosenberga, czyli managera Eminema i również nie spotkałem się z żadnym znaczącym odzewem. Dlatego zamierzam skoncentrować się na innych możliwościach niż rymowanie po angielsku.
Zdarzyło Ci się całkiem nieźle wypaść w jednym konkursie...
To prawda i choć było to już w 2012 roku to wspomnienie nadal jest we mnie bardzo żywe. Wygrana w konkursie na remiks kawałka legendarnego producenta RZA to moje największe zawodowe osiągnięcie. Wiadomo, że wydanie płyty jest swego rodzaju ukoronowaniem całej drogi muzycznej, ale docenienie przez autorytet to gigantyczne wyróżnienie. Bardzo się cieszę, że udało mi się z nim spotkać podczas koncertu całego Wu-Tang Clanu w Polsce. Nie przerodziło się to w głębszą znajomość, ale zamieniliśmy parę słów i zbiliśmy „piątkę”. W ramach wygranej otrzymałem m.in. głośniki Adam AX8, mikrofon Shure KSM43 oraz syntezator Novation Mininova. Adamy były moim pierwszym profesjonalnym systemem odsłuchowym, dzięki czemu usłyszałem o wiele więcej niż to czego można spodziewać się po magnetofonie podpiętym do komputera za pomocą kabla Aux. Nigdy wcześniej też nie miałem analogowego syntezatora, który co prawda z przyczyn ekonomicznych rok później sprzedałem, ale i tak zdążył mi się przysłużyć.
„Wygrana w konkursie na remiks kawałka legendarnego producenta RZA to moje największe zawodowe osiągnięcie" (fot. Łukasz Patera)
Wróćmy do tego o czym wspomniałeś – skoro nie będziesz już rymować po angielsku to co zamierzasz teraz zrobić?
Aktualnie widzę dla siebie drogę w formacie bardziej piosenkowym. Od zawsze słucham bardzo dużo muzyki poza rapem i bardzo mocno inspirują mnie rzeczy, których gruntu dotąd nie zbadałem. Chciałbym się sprawdzić w kilku nowych sytuacjach – zrobić parę piosenek, napisać trochę nie hip-hopowych tekstów, gdzie tych słów jest zawsze bardzo dużo, a czasami mam wrażenie, że można powiedzieć coś w dużo bardziej skondensowanej formule. Cały czas idę też drogą producencką, czego efektem jest najnowszy mini-album Zatrute bloki, na którym pojawili się wyselekcjonowani goście z hip-hopowego „podziemia”. Całemu projektowi sprzyjała pandemiczna rzeczywistość, bo więcej czasu w domu przełożyło się na większą liczbę wyprodukowanych bitów. To był dla mnie niełatwy moment, ponieważ wydawało mi się, że płyta YALP spotka się ze zdecydowanie większym zainteresowaniem. Musiałem odnaleźć się w tej sytuacji, zregenerować i zrobić coś zupełnie innego. Czymś takim są Zatrute bloki, czyli moje bity i rapujący goście.
Od czego zaczynasz tworzenie nowego bitu?
To nigdy nie jest to samo, ale uważam, że powinienem zaczynać od dobrej melodii. Założyłem sobie, że to melodia jest bazą, na której powinienem budować, bo produkcja będzie dobra, jeśli dobry jest jej kręgosłup, natomiast jeżeli nie ma tam tej „duszy”, to bardzo ciężko jest komukolwiek identyfikować się danym utworem. Najczęściej są dwie drogi samej produkcji – sampel albo wyśpiewana przeze mnie sekwencja. Łatwiej jest mi zaśpiewać niż zagrać, bo nigdy nie byłem klawiszowcem i nie mam uzdolnień manualnych. Posiadam natomiast słuch i wyobraźnię. Czasami przydaje się w tym wspomniany Auto-Tune, który wyrównuje wszelkie fałsze i pozwala do tego dostroić całą orkiestrę innych dźwięków. Dla mnie jest to najszybsza metoda tworzenia melodyjnych rzeczy.
Co daje Ci pewność, że danemu numerowi nic już nie brakuje i można zamykać projekt?
To jest jakiś „feeling”, który pojawia się, gdy tego słucham. Gdy niespecjalnie chcę cokolwiek zmieniać, bo jeszcze bym coś popsuł. Znam siebie i wiem, że mam skłonności do pewnego patosu, ale dziś jestem zwolennikiem upraszczania i zamykania numeru w góra 15 ścieżkach. Tak naprawdę to nigdy nie miałem problemów z dokańczaniem rzeczy, choć wiem, że wielu kolegów po fachu miewa takie trudności. Zawsze sugerowałem się brzmieniem płyt zawodowych producentów, więc znając dorobek Kanye Westa czy Alchemista wiedziałem, że świetny podkład może mieć jedynie kilka elementów. U mnie również ostatnio polega to głównie na odejmowaniu brzmień i skupianiu się na kluczowych elementach. Nie buduję już wielkich konstrukcji.