Sharooz Raoofi, szerzej znany jako Sharooz, jest w Los Angeles dopiero od kilku dni. Umówiliśmy się na rozmowę późnym popołudniem czasu europejskiego, co oznacza, że na Zachodnim Wybrzeżu Stanów jest wtedy wczesny poranek. Zaczęliśmy konwersację od tradycyjnej wymiany zdań na temat pogody.
Sharooz przyznał, że ciągle zmaga się jeszcze z jetlagiem, ale wstawanie o 6 rano pozwala mu sprawnie pozałatwiać wszystkie sprawy. Pogoda w LA zimą jest taka jak w Londynie w czerwcu, więc łatwo i przyjemnie było mu się przestawić. Jakieś siedem lat temu zaczął przenosić się do USA. Ostatnio przebywał tu przez dwa lata, a w tym roku dzieli swój czas pół na pół – połowę roku spędza w Londynie, a drugą w Kalifornii. Mówi, że mu się to podoba, a na brak zajęć nie narzeka. Z łatwością nawiązuje rozmowę, a początkowy brytyjski akcent szybko nabiera amerykańskiego zaśpiewu i po pięciu minutach czuję, że rozmawiam z Amerykaninem.
Sharooz jest bardzo skromnym i pogodnym człowiekiem o ujmującej osobowości. Pretekstem do naszej rozmowy jest jego najnowszy projekt o nazwie Audiaire, a konkretnie szybko zyskujący popularność syntezator wirtualny Zone, który testowaliśmy w EiS 12/2018. Jednak zakres działalności Sharooza jest znacznie szerszy i aż trudno uwierzyć, że funkcjonuje na rynku muzycznym już od ponad 20 lat! Dał się poznać jako didżej, potem twórca remiksów i producent własnych utworów. Założył oficynę Sample Magic, znaną w środowisku twórców muzyki ze znakomitych pakietów brzmieniowych i sampli. Ma własne wydawnictwo muzyczne i jest wydawcą Attack Magazine, poświęconego technikom produkcji muzyki elektronicznej. Współpracuje też z najważniejszymi firmami branży pro-audio przy tworzeniu nowych instrumentów elektronicznych. Audiaire Zone to jedna z jego najnowszych inicjatyw i wszystko wskazuje na to, że nie zamierza na tym poprzestawać.
Opowiedz mi o swoich muzycznych początkach.
Sharooz: Muzyką zajmuję się od kiedy pamiętam. W latach 90. grałem w różnych zespołach w Irlandii, gdzie dorastałem. Potem przeniosłem się do Londynu i tam zacząłem działać dalej. Mój pierwszy projekt muzyczny nazywał się Sharooz i powstał jakieś 10 lat temu. Tworzyłem wtedy numery dla wielu mniej lub bardziej znanych artystów, funkcjonowałem jako didżej we wszystkich miejscach na świecie i miałem swój numer 1 na Beatporcie. Jeden z tych kawałków o nazwie "Get off" spodobał się Moby’emu, który grał go przez dobry rok na każdym festiwalu. Jego menadżer skontaktował się ze mną i spytał, czy nie chcę zrobić oficjalnego remiksu na album z remiksami "One time we lived". W ten sposób powstał utwór, który był dla mnie wielkim wyzwaniem. Wokale brzmiały jak demówki, a całość została nagrana bez metronomu jednak było to ciekawe doświadczenie, móc pracować poza strefą komfortu, gdzie mamy wyrównane tempo 120 BPM. Zaraz potem pojawiły się kolejne propozycje. Np. współpracowałem z Mylo nad remiksem "Robyn Don’t Fucking Tell Me What To Do", co było bardzo interesującym przedsięwzięciem z intrygującym basem, wieloma instrumentami live i w nieco wolniejszych tempach. Cała produkcja utrzymana była generalnie w stylistyce disco. Kiedyś było tak, że po jednym remiksie, który dobrze się sprzedał, propozycje pojawiały się lawinowo i tak działo się ze mną. Nie jestem pewien czy dzisiaj też tak łatwo można zdobyć angaż jak 10 lat temu. To były czasy, gdy korzystałem z komputera Atari ST do sterowania swoim sprzętem poprzez MIDI. Wiele osób sprzedawało i kupowało syntezatory, samplery, maszyny perkusyjne i ja też zgromadziłem sporą ich kolekcję.
I wszystkie te urządzenia są teraz w Los Angeles?
Tak! Gdy zacząłem swoją przeprowadzkę to zorientowałem się, że ilość sprzętu, który chcę zabrać jest niesamowita! Logistyka, z którą musiałem się zmagać w trakcie przewożenia instrumentów była tak skomplikowana, że te instrumenty muszą tu chyba zostać na zawsze, a ja razem z nimi [śmiech]. Za nic w świecie nie podjąłbym się powrotu z tym sprzętem do Wielkiej Brytanii...
Dysponujesz imponującą kolekcją instrumentów elektronicznych. Ile ich jest?
Prawdę mówiąc, nawet nigdy ich nie liczyłem. Patrząc teraz na nie podejrzewam, że syntezatorów jest ponad pięćdziesiąt, a drugie tyle to maszyny perkusyjne. Niektóre z nich występują podwójnie, np. mam dwa Akai MPC 60 i dwa Linn Drum 9000. Czasem dobrze mieć dwa takie same urządzenia, choćby dlatego, że mogę z nich korzystać w trybie wielobrzmieniowym. Gdy gromadziłem swoją kolekcję, większość tych rzeczy nie była jeszcze przesadnie droga. Np. kiedyś udało mi się kupić Rolanda TR-909 za jakieś 300 dolarów. Jednego już miałem, ale takich okazji nie wolno marnować. Mam jednak wrażenie, że doszedłem do takiego momentu, kiedy zebrana przeze mnie moja kolekcja w zupełności mi wystarcza do realizacji tych celów, które sobie wyznaczam. Kupowanie kolejnych instrumentów zaczyna mijać się z celem, a te, które mam i tak nabierają wartości, więc warto je trzymać.
Mając za oknem swojego wypełnionego syntezatorami analogowymi studia taki widok na Downtown w Los Angeles, nietrudno znaleźć inspirację...
Wynajmujesz swoje studio w Los Angeles, w którym znajduje się Twoja kolekcja instrumentów, albo same instrumenty innym osobom, by mogły wykorzystać ich potencjał?
Nie wynajmujemy naszego sprzętu. Studio funkcjonuje wprawdzie jako obiekt komercyjny, ale nie udostępniamy go osobom z zewnątrz na zasadzie bookingu. Ostatnio pracowałem nad swoim projektem Principleasure, w ramach którego powstał album zawierający 12 utworów nagranych i zmasterowanych całkowicie analogowo. Z kolei Principle Pleasure to nazwa tego studia. To moje miejsce pracy, gdzie technika cyfrowa w zakresie instrumentów kończy się na sygnale MIDI Clock. Pod tym względem komputer jest tutaj wykorzystywany jedynie jako element sterujący. W ubiegłym roku ludzie z Red Bull Music Academy nagrywali ze mną w tym studiu 45-minutowy materiał z muzyką improwizowaną graną na instrumentach na żywo. Cała rzecz spodobała mi się na tyle, że postanowiłem w ten sposób stworzyć cały album, o którym wcześniej wspomniałem. Praca nad nim zajęła mi 6 miesięcy. W międzyczasie pracowałem w tym studiu nad utworami takich wykonawców jak DJ Tennis, Black Madonna, Riva Starr czy Eagles & Butterflies. Zawsze z kimś pracuję w tym studiu, a i sam spędzam w nim sporo czasu, więc nigdy nie stoi puste. Cieszy mnie to, bo nie muszę go nikomu podnajmować, by zarobić na jego utrzymanie. Poza tym to jest Los Angeles, ciągle coś się dzieje i nie ma przestoju. Mam ten komfort, że dobieram sobie współpracowników, fachowców, z którymi pracuję i którzy znają technologie. Tutaj powstają wszystkie produkty Sample Magic – firmy, którą założyłem 12 lat temu. Tutaj kreujemy brzmienia, to jest miejsce inspiracji. Każdego dnia dzieje się coś innego i to mnie kręci...
Oprócz bycia muzykiem jesteś też odnoszącym sukcesy biznesmenem. Niedawno sprzedałeś wspomnianą firmę Sample Magic rosnącemu w siłę portalowi Splice.
Nie przesadzałbym z tym biznesem [śmiech]. Ale tak, to prawda. Założyłem Sample Magic w 2006 roku i, o ile pamiętam, w jej ofercie znajduje się ponad 650 oryginalnych pakietów brzmień. Uwarunkowania rynkowe się zmieniają, a Splice ma bardzo silną pozycję, bazując głównie na modelu subskrypcyjnym. To startup skierowany do młodych ludzi, współczesnych producentów najmłodszej generacji, oczekujących łatwego dostępu do brzmień do swoich produkcji muzycznych. Na początku swojego funkcjonowania Splice zaprosił nas do współpracy i w efekcie dwa lata temu przenieśliśmy do nich cały katalog Sample Magic – na wyłączność i do dystrybucji na bazie subskrypcji. Funkcjonowało to na tyle dobrze, że kiedy Splice zaczął przejmować różne firmy, to sprzedaż Sample Magic była niejako naturalną i oczywistą decyzją. Jeszcze wcześniej ja i mój wspólnik (David Felton – przyp. red.) przez kilka lat mieliśmy portal dystrybucyjny Sounds to Sample, który później stała się własnością Beatporta. To był bardzo ciekawy czas i jestem bardzo zadowolony z tego, że mogłem być częścią tego, co się wówczas działo.
Sample to jednak nie wszystko. Współpracujesz też z wieloma producentami nad brzmieniami do ich instrumentów.
Tak, współpracowałem na przykład z Korgiem nad syntezatorem Minilogue i samplerami Electribe, z firmą Arturia czy z Rolandem, nad ich System-8 i TR-8. Udzielałem też tzw. konsultacji przy tworzeniu mniejszych instrumentów Korga, jak Volca Keys, Bass i Beats, syntezatora Teenage Engineering OP-1. Była też współpraca z firmą ROLI, pracowałem nad materiałami dla Apple Garage Band. Trochę się tego uzbierało...
Fragment imponującej kolekcji instrumentów dostępnych w studiu Sharooza Principle Pleasure w Los Angeles.
Skąd pomysł na syntezator Zone? To Twoje pierwsze podejście do instrumentów wirtualnych?
W czasie, gdy byłem właścicielem Sample Magic stworzyliśmy dla Kontakta instrument o nazwie Klip – w dalszym ciągu można go jeszcze znaleźć w internecie. Było to swego rodzaju pionierskie rozwiązanie z zastosowaniem sekwencera parametrów, który w podobnej formie znalazł się potem w Zone. Podejrzewam, że ograniczenia, jakie narzucała platforma Kontakt, skłoniły mnie do rozpoczęcia prac nad samodzielnym instrumentem i w ten sposób powstał Zone. Początkowo był to mój roboczy framework, z którym mogłem pracować bez interfejsu graficznego, wyłącznie pod kątem tworzenia własnej muzyki i brzmień. Pół roku później zdecydowałem, że powinienem jednak dopracować i usystematyzować to narzędzie w taki sposób, by móc udostępnić je komercyjnie jako instrument wirtualny. Myślę, że to potwierdzenie reguły, zgodnie z którą najlepsze pomysły rodzą się z konieczności.
Zone to jeden z nielicznych syntezatorów na rynku, który jest zabezpieczony kluczem iLok. Skąd taki pomysł?
System iLok to bardzo efektywne rozwiązanie stosowane przez wielu producentów oprogramowania. Zone został zaprogramowany tak, by móc korzystać z tego zabezpieczenia bez konieczności posiadania klucza USB. Zdecydowaliśmy się na iLok, bo było to najlepsze rozwiązanie zabezpieczające zarówno dla nas, jak i dla użytkownika. Istotne okazało się też to, że nie musieliśmy zagłębiać się w technologie backendowe związane z realizacją zabezpieczenia. Owszem, są producenci oprogramowania, którzy mają własne, doskonale działające systemy autoryzacyjne. Próbowaliśmy znaleźć ludzi, którzy oferują takie rozwiązania jako freelancerzy, ale w praktyce okazało się to dość trudne. Generalnie iLok w naszych zastosowaniach okazał się najbardziej wydajny pod każdym względem.
Z jakiego systemu DAW korzystasz w swojej pracy nad muzyką i bibliotekami sampli?
Niekiedy jest to Ableton Live, ale od 20 lat jestem też użytkownikiem Cubase i obecnie mam jego wersję 9.5. Odpowiada mi jego sposób edycji audio, poza tym często nagrywamy wiele syntezatorów jednocześnie w trybie unisono, niekiedy jest to nawet 16 kanałów audio na raz. Moja metoda pracy polega na tym, że bazuję na synchronizacji MIDI Clock, by móc wykorzystywać wszystkie instrumenty na żywo. Mając gotowe nagrania mogę nad nimi dalej pracować, dokonując cięć, ściszeń, transpozycji czy kwantyzacji fragmentów. W moim przypadku żaden DAW nie oferuje takiej wydajności jak Cubase. Nie mogę na takim poziomie pracować z Live, który u mnie jest czymś w rodzaju szkicownika. Ponadto wtyczki, które wbudowano w ten program, w szczególności pogłosy, są niezwykłe, i w praktyce ich charakter określa moje brzmienie od ponad dwóch dekad. Generalnie mam poczucie, że nigdy wcześniej nie było tak dużych możliwości w zakresie łączenia technologii analogowej z cyfrową, z jednoczesną kumulacją ich najlepszych cech. Wykorzystujemy zatem ten moment i, jak na razie, wszystko idzie w dobrą stronę [śmiech].
Wszystkie instrumenty elektroniczne znajdujące się w studiu Sharooza są w bardzo dobrej kondycji, gotowe do natychmiastowego wykorzystania.