Maciej Jaciuk - Wszystko, co robimy powinno mieć w sobie 25% punk rocka
W naszych poszukiwaniach najciekawszych zjawisk na rodzimej scenie muzyki niezależnej docieramy do Kołobrzegu w którym powołana do życia została oficyna Plaża Zachodnia. Jednym z architektów niedawno powstałej wytwórni jest Maciej Jaciuk, który opowiedział nam nieco o swoim pobycie w USA, kiedy to miał okazję pracować w jednym z większych studiów nagrań w Chicago a także o tym jak po powrocie do kraju formowały się jego kolejne zespoły – Mothertape, 30 kilo słońca czy Aki Uki.
Twoje muzyczne początki związane są z punk rockiem, prawda?
Maciej Jaciuk: Tak, punk rock rzeczywiście uruchomił we mnie muzyczny potencjał. Pamiętam, że na któreś urodziny dostałem od dziadka prostą gitarę akustyczną, która idealnie nadawała się do grania przy ogniskach. Jakiś czas później odwiedził mnie starszy brat cioteczny i kiedy zobaczył, w jaki sposób gram na tej gitarze powiedział, że tak nie może być i muszę zacząć grać punk rocka. Pokazał mi tzw. „cygański” chwyt na dwóch strunach i od tego wszystko się zaczęło. Takie podejście momentalnie dało mi dużo większe możliwości niż zastanawianie się nad tym, jak rozpisać dany utwór na akordy. Okazało się, że można grać na instrumencie, nieszczególnie przykładając się do samej techniki gry. Do dziś pamiętam pierwsze koncerty mojej formacji The Naturat, choć było to już jakiś czas temu – miałem wtedy około 15 lat.
To punk rockowe podejście zostało ci do dzisiaj?
Mój kolega powiedział mi kiedyś, że wszystko, co robimy w życiu, powinno mieć w sobie przynajmniej 25% punk rocka. Stosuję się do tej zasady i rzeczywiście staram się ją przemycać w moim podejściu do sprzętu oraz samym charakterze muzyki, jaką tworzę.
A w którym momencie zainteresowanie muzyką gitarową ustąpiło miejsca elektronice?
Mniej więcej w 1993 roku moja kuzynka przywiozła kasety z muzyką elektroniczną z Francji, wśród nich znalazł się m. in. jakiś mix Svena Vatha i Dj Sonic. To był cios, który kompletnie zmienił moje spojrzenie na muzykę. Prawie w tym samym momencie zaczynałem słuchać sporo psychodeli, jak chociażby albumy zespołu Apteka. Miałem też to szczęście, że w Krasnymstawie, z którego pochodzę, bardzo prężnie działał Gminny Ośrodek Kultury zarządzany przez pana Andrzeja Wożniaka, ojca mojego kolegi. Był to facet bardzo pozytywnie nastawiony do młodych ludzi zwłaszcza takich, którzy chcieli robić coś ciekawego ze swoim wolnym czasem. Razem z kolegami, z którymi zakładałem kolejne kapele, mogliśmy korzystać ze zgromadzonego tam sprzętu. A trzeba powiedzieć, że ośrodek był naprawdę świetnie wyposażony – wzmacniacze Marshall czy Solton, perkusja Tama oraz Yamaha CS-5, która dała mi bardzo fajny obraz tego, co można zrobić z syntezatorem i oscylatorami. W latach 80. czy 90. taki zestaw robił ogromne wrażenie. Jakby tego było mało, mieliśmy również do dyspozycji konsoletę firmy Dynacord, która posiadała różne efekty i to pozwalało już na fajną zabawę. Zawsze podczas prób obsługiwaliśmy ten sprzęt, co później okazało się bardzo pomocne, kiedy szukałem pracy podczas mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych…
Spędziłeś tam dużo czasu?
Ładnych parę lat. Na dzień dobry trafiłem do Detroit, a więc w zasadzie lepiej być nie mogło – w tamtym czasie rozkwitała tam kultowa dzisiaj scena techno. Co prawda, nie byłem wtedy do końca świadomy miejsca i czasu, w jakim miałem szczęście się znaleźć, jednak wykorzystałem okazję, żeby odwiedzić kilka naprawdę wyjątkowych sklepów muzycznych. Doskonale pamiętam, jak trafiłem do jednego z takich miejsc na 14 mili, czyli nieco dalej niż filmowa 8 mila. W jednym pomieszczeniu prezentowano muzykę z całego świata i przypominało to trochę dzisiejszy Empik, natomiast dalej znajdowało się kilkukrotnie większe pomieszczenie, gdzie wszystkie zgromadzone płyty pochodziły z lokalnej sceny. Pomimo, że było to szukanie trochę po omacku, to ostatecznie udało się wyciągnąć przynajmniej kilka perełek. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem Plasticmana czy Underground Resistance i poczułem , że minimal techno to moja bajka.
Powiedziałeś, że obycie z konsoletą Dynacord okazało się przydatne w późniejszej pracy, co to było za zajęcie?
Po pobycie w Detroit przeniosłem się do Chicago i udało mi się tam zahaczyć w dość znanym studiu nagrań Dress Rehearsals Studio, gdzie poznałem legendę amerykańskiego showbiznesu Dona Graylessa. Swego czasu był on realizatorem takich zespołów, jak ZZ Top czy Van Halen. Tam też poznałem faceta o polskich korzeniach Jeffa Moleskiego, który z kolei nagrywał np. The Smushing Pumpkins. Miałem okazję spotkać muzyków z tych zespołów, gdyż poza studiem nagrań w tym miejscu znajdowało się również kilka sal prób, więc cały zespół mógł zamknąć się na miesiąc i spokojnie pracować nad materiałem. Tajemnicą sukcesu tej lokalizacji było to, że mało kto spoza branży o niej wiedział. Dzięki temu nie było problemów z fanami czy paparazzi, a zespoły chętnie się tam pojawiały.
Trudno mi uwierzyć, że doświadczenie z Gminnego Ośrodka Kultury w Krasnymstawie wystarczyło, aby zostać zatrudnionym w takim miejscu.
Już podczas pobytu w USA poszedłem na kilkumiesięczny kurs realizatorski, gdzie nauczono mnie kompletnych podstaw takich, jak np. droga sygnału przez mikser. Dużą zaletą kursu było to, że prowadził go facet związany z zespołem Ministry, który oprócz tego, że był ich realizatorem, to również grał w tym zespole. Potrafił opowiadać o swojej robocie ciekawie i rzeczywiście udało mu się wszystkich uczestników zajęć bardzo tym zainteresować. Kiedy mój szef z poprzedniej firmy, w której pracowałem, postanowił zamknąć interes, chwyciłem książkę telefoniczną i obdzwoniłem wszystkie studia nagrań w Chicago. Ostatnim miejscem, do jakiego dzwoniłem, było właśnie studio Dress Rehearsals, gdzie ostatecznie udało mi się przepracować ponad dwa lata.
Czym dokładnie się tam zajmowałeś?
Na początku dostałem pod opiekę 3 sale prób. W największej z nich była symulacja prawdziwej sceny, łącznie ze światłami, kompletnym systemem monitorowym i „sidefillami”. Do moich obowiązków należało „opinanie” muzyków oraz „kręcenie” monitorów. Po jakimś czasie, kiedy zobaczyli, że słyszę wszystko, co powinienem słyszeć, wypuszczali mnie „na zewnątrz”, żebym jako przedstawiciel studia realizował imprezy w klubach na mieście. Bardzo miło wspominam tamten czas, do dzisiaj mam kontakt z poznanymi wtedy ludźmi. Przy okazji poznałem też ten nieco większy amerykański świat i miałem możliwość zobaczyć, jak wygląda to od środka. Pobyt tam otworzył mi oczy na wiele rzeczy.
Co masz na myśli?
Zrozumiałem, że naprawdę nie potrzeba jakichś ogromnych nakładów finansowych, żeby coś samodzielnie robić – czasami wystarczy odrobina wyobraźni. Wróciłem do Polski ok. 2000 roku, czyli w ważnym momencie dla rozwoju naszej rodzimej sceny elektronicznej, zwłaszcza jeśli chodzi o stylistyki takie, jak techno i drum and bass. Oczywiście tamten okres nijak się ma do obecnego rozkwitu, jednak już wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl o stworzeniu niezależnego wydawnictwa muzycznego. Pamiętam, że w domu nagrywałem moją muzykę na kasety i rozdawałem wśród znajomych. Czasami jeszcze dzisiaj dostaję informacje od kolegów sprzed lat, że podczas przeprowadzki czy większego remontu gdzieś w kartonach znaleźli moje stare produkcje.
Jaka to była muzyka?
Jak najbardziej techno z zacięciem minimalowym. Ze Stanów przywiozłem trochę sprzętu, m. in. mikser Mackie oraz Rolanda MC 303. Już w Polsce w moje ręce trafił Akai S1000, który dzisiaj kosztuje nie więcej niż 200 złotych, ale wtedy to było coś. Później wymieniłem go na oldskulowy sampler Roland JS 30, doszedł mi także Virus B oraz Yamaha RY 30, więc tych zabawek miałem coraz więcej. Grałem wtedy jako Alicja Gener oraz Dr. Meth. Pamiętam pierwsze live-acty, gdzie puszczałem loopy wysamplowane z płyt Pacou czy Jeffa Millsa i dogrywałem do nich bity z automatu oraz dźwięki z CS-5. Później zacząłem tworzyć już swoje kawałki. Tak to trwało mniej więcej do 2005, kiedy znów wróciła do mnie fascynacja muzyką gitarową. Do tego stopnia, że sprzedałem wszystkie inne instrumenty i kupiłem gitarę. Przez moment wyglądało to nawet dobrze – powstał projekt Cykady, który z gitarowego, post-punkowego łomotu ewoluował później w stronę takiej wesołej i radosnej elektroniki w stylu Mouse on Mars. Formuła tego projektu wielokrotnie się zmieniała, obecnie jest to znowu projekt jednoosobowy, ale nie wykluczam kolejnych przemian. Nigdy nie przywiązywałem wagi do takich szczegółów, zawsze ważny był przede wszystkim prąd.
Takich zwrotów akcji w twojej historii nie brakuje.
To prawda. Los zamieszał chochlą i rzucił mnie do Anglii, gdzie praktycznie przestałem zajmować się muzyką. Przestałem na chwilę o tym myśleć. Sądziłem, że w przyszłości zdobędę jakiś komputer, do tego dobiorę jakiś kontroler i pobawię się tym dla własnej przyjemności. Kiedy w końcu trafiłem do Kołobrzegu, właśnie tak funkcjonowałem, robiąc dźwięki dla siebie w zaciszu sypialni. Po jakimś czasie spotkałem fajnych ludzi i zacząłem wsiąkać w środowisko. Okazało się, że w Kołobrzegu funkcjonowało już kilka składów, a kiedy tam przyjechałem, zaczęliśmy tworzyć kolejne. Przez pierwsze 2 lata jeździłem do roboty do Warszawy, gdzie pracowałem w Studio 1 u pana Zbyszka Łukasiewicza. Wiem, że jest czytelnikiem EiS, dlatego serdecznie go pozdrawiam. Ostatecznie udało mi się znaleźć pracę na miejscu w Kołobrzegu, więc mogłem mocniej zaangażować się w animowanie tutejszej sceny. Wspólnie z Markiem Kasprzakiem założyliśmy zespół Mothertape, czyli jeden z moich flagowych projektów. Później powstawały kolejne – Aki Uki i 30 kilo słońca. Staraliśmy się przebić z tym materiałem w różnych wytwórniach, jednak nasze starania pozostały bez większego odzewu. Stwierdziliśmy, że zrobimy to sami – okazało się, że nie trzeba jakichś ogromnych nakładów, a wystarczy jedynie trochę energii, dobrego humoru i odrobina wyobraźni. W ten sposób powstała Plaża Zachodnia.
W jaki sposób pracowałeś nad produkcjami tych zespołów?
Już od bardzo dawna pracuję na Macu i przechodząc przez różne programy, doszedłem do Abletona. Tak też zacząłem w 30 kilo słońca oraz w Mothertape. W tym czasie pojawił się jednak iPad i muszę przyznać, że to naprawdę niesamowite urządzenie. Uważam, że jest o wiele lepszym narzędziem niż komputer, bo jeśli mówi się, że na kompie można zrobić wszystko, to na iPadzie możliwości jest jeszcze więcej. Taka aplikacja jak Samplr, która na „dzień dobry” oferuje mi 6 traków i nieograniczone możliwości zabawy nimi lub TC-11, gdzie przez dotyk mogę kontrolować cały proces. Zachwyciła mnie też synteza granularna. W pewnym momencie chciałem odciąć się od komputera, ponieważ zawsze byłem jednak bardziej hardwere’owy, więc kiedy pojawił się iPad postanowiłem, że zdecydowanie pójdę w tym kierunku. Później zacząłem też korzystać z narzędzia, o którym już opowiadał u was Robert Skrzyński, czyli z akustycznego laptopa. O ile sama skrzynka akustyczna nie zrobiła na mnie dużego wrażenia, to wiele zmieniło się, kiedy wszedłem w posiadanie Kaoss Pada Quad. Posiada on 4 niezależne efekty, które można spiąć razem w przeciwieństwie do Kaoss Pad KP3, gdzie efekty są zdefiniowane i nie ma takiej wolności w mieszaniu nimi. Poza tym ma on genialny pitch, więc kiedy podłączam do niego skrzynkę, to mam instrument i gram na nim jak na gitarze. W skrzynce są sprężyny, którymi operuję jak strunami, a drugą ręką gram „melodie”, używając pitcha. Ostatnio doszedł mi kolejny Korg z tej rodziny, czyli Kaossilator Pro, który odkryłem po latach. To dość stary instrument, więc ludzie go raczej wyprzedają, ale ja uznałem, że dla mnie to świetne narzędzie.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że nie muszę umieć grać na klawiszach, aby sobie z nim poradzić. Ma świetne brzmienia syntezatorowe oraz fajny looper. Ponadto doszedł mi jeszcze Roland SP-404, który wykorzystuję do mojego solowego grania. Mam też wynalazek o nazwie The Dark Interpreter, który robiony jest na zamówienie i wygląda jak mały lotniskowiec. Ma on 5 potencjometrów i kilkanaście małych płytek wielkości paznokcia. Kiedy ich dotykam, mam wpływ na to, co dzieje się wewnątrz tego urządzenia. Jest to coś pomiędzy samplerem a efektem, gdyż można przez to przepuścić sygnał lub równie dobrze może być no input i wtedy sam z siebie wydaje ciekawe dźwięki. Niestety, w przypadku grania live jest to strasznie nieobliczalne urządzenie i trudno je okiełznać. Oczywiście cały czas mówimy o estetyce noise, która ostatnio stała mi się bliska. Lubię rzeczy lo-fi i stworzone metodą DIY, czyli takie, które powstają w ograniczonej ilości. Ostatnio dorwałem Ezhi&Aka Sir Glitchy Delay, który może być nawet bardziej noise-boxem, gdyż żyje własnym życiem i zaskakująco „gada”.
A jakiego sprzętu brakuje w twoim setupie?
W tej chwili myślę o Organelle. Do niedawna nie wzbudzało mojego zainteresowania, ponieważ sądziłem, że za tą cenę mogę kupić coś ciekawszego. Niedawno jednak powstał update do softu tego urządzenia i nastało kompletne szaleństwo. Firma Critter & Guitari stworzyła pudełko wielkości trzech paczek papierosów z zamkniętym w środku Linuxem. Ma okrągłe przyciski, mały wyświetlacz oraz cztery potencjometry. Jest to urządzenie open source, a więc ludzie z całego świata piszą do niego patche. Toteż może ono być samplerem, efektem, syntezatorem lub wszystkim pomiędzy – coś niesamowitego. Interesuję się nieco modularami i okazuje się, że na Organelle są już symulacje różnych modułów m. in. Clouds od Mutable Instruments, czyli mój ulubiony moduł w ogóle. Oczywiście jest to trochę ograniczone, jednak chodzi o podobne podejście do syntezy i samplingu. Nie mogę się doczekać, kiedy trafi w moje ręce.
Wasze wydawnictwo bardzo szybko stało się ważnym punktem na mapie rodzimych niezależnych wytwórni. Podobała mi się twoja wypowiedź, gdzie mówiłeś o tym, że kierujecie się nie tylko etosem do it yourself, ale również do it together…
Tak, to jest idea Piotrka Radio z Radia Aktywnego, która uruchomiła zjawisko zwane Komuną Muzyczną. Generalnie chodzi w tym o sieć kontaktów do osób ze środowiska muzyki niezależnej, które będą sobie pomagać w organizacji koncertów, wydawaniu płyt i tego typu sprawach. To zaczęło bardzo fajnie funkcjonować, a my jako 30 kilo słońca byliśmy tzw. „pacjentem zero”. Dla mnie jest to powrót do punkowych czasów, kiedy tego wzajemnego wsparcia było więcej.
Zgadzasz się, że jesteśmy świadkami świetnego momentu dla sceny niezależnej?
Jasne, powstaje mnóstwo ciekawych inicjatyw i wydawnictw. Trochę ubolewam nad tym, że nasza muzyka wciąż trafia do tej samej grupy ludzi. Stosunkowo mało osób otwiera się na brzmienia inne niż te serwowane przez komercyjne stacje radiowe. Z drugiej strony, zauważamy coraz większe zainteresowanie naszymi płytami za granicą. Wpłynęło do nas parę zamówień ze Stanów Zjednoczonych, np. na album Chryste Panie. Zresztą tych interesujących zespołów jest teraz mnóstwo – można godzinami wyszukiwać perełki na Bandcampie czy Soundcloudzie.